Poszukujemy - Odkrywamy

Poszukujemy - Odkrywamy

piątek, 22 sierpnia 2025

Likwidacja getta w Tarnowie. Drugie wysiedlenie

 W południe przyszedł do Judenratu Oberscharführer Opperman, zagwizdał na dorożkę, a że ja tam wtedy sam byłem, gdyż prezes rano kazał wszystkim jechać do domu, zgłosiłem się do jazdy. Opperman siadł, rozmawiał jakiś czas z prezesem przy dorożce i pytał się go, czy jest zmęczony, bo wiedział, że już trzy noce nie spał. Kazał mu iść spać do domu. Prezes odpowiedział, że nie ma czasu, bo ma dużo pracy. Więc pożegnali się i prezes wrócił do biura. Doszedł komendant OD Bienenstock i rozmawiał z nim. W międzyczasie zapytał mię, wiele płacą za jeden kilo owsa na pasek. Bałem się mu odpowiedzieć, kręciłem tylko głową, a on się mię pytał jeszcze raz. Komendant Biennenstock mówi: “Mów, nie bój się”. Powiedziałem - trzy złote – normalnie na Bezugschein kosztowało 15 groszy. Dostałem przez plecy bykowcem, że mu zaraz nie powiedziałem. Odwiozłem go na gestapo.

 Na drugi dzień znowu telefonowali z gestapo po kilka dorożek. Prezes odpowiedział, że ma tylko dwie dorożki, gdyż komisarz zabronił, by więcej jeździło żydowskich dorożkarzy. Kazali natychmiast wysłać tyle, ile żądają, by były do ich dyspozycji, i od tego czasu wszyscy jeździliśmy tylko z władzami niemieckimi i żydowskimi. Innym nie wolno nas było używać.

Ja byłem do dyspozycji Rummelmana. Codziennie od ósmej do pierwszej i od trzeciej do szóstej. Gdy zaczęto nas przesiedlać do getta i ja musiałem pójść z mojego mieszkania, bo na ulicy Widok getto było tylko do numeru 39, a mój dom miał numer 45a. Mówiłem Rummelmanowi, żeby mnie zwolnił na jeden dzień - wtedy przyślę swojego furmana - bo muszę sobie mieszkanie załatwić. Zgodził się. Posłałem mu furmana, krewnego, młodego, ładnego chłopaka osiemnastoletniego, który mu się bardzo spodobał. Gdy przyjechał na obiad spytałem go, co Rummelmann na niego powiedział, ten odrzekł, że był bardzo zadowolony. Nosił mu walizki z rzeczami z lepszych mieszkań Żydów, których wysiedlono. Chłopak ten umiał dobrze po niemiecku, i Rummelmann dał mu spodnie i książkę do modlenia. Ja byłem z tego zadowolony.

Na drugi dzień znowu go wysłałem i byłem szczęśliwy, że sam nie muszę z Rummelmanem jeździć i że furman może mnie zastąpić. Od tego czasu jeździłem drugą dorożką z prezesem.

 Jakiś czas później zaczęła się w gettcie strzelanina. Co jakiś czas Rummelmann przywoził na podwórze kilkoro Żydów i tam strzelał. Gdy tylko ludzi zastrzelił, musieliśmy trupy odwozić na cmentarz. Nieraz była kłótnia, gdyż każdy z fiakrów chciał się od tej pracy zwolnić. Było to dla nas za straszne, ale wyszło takie zarządzenie, że pierwszy wolny w kolejce dorożkarz musi jechać. Po jakimś czasie powiedziałem prezesowi, że zostały wozy piekarskie, to możemy taki wóz użyć jako trupiarkę. Prezes zapytał o to gestapo. Pozwolili. Wziąłem taki wóz, przygotowało się na dwa trupy, dwie prycze, jedna nad drugą, wsuwane do wozu piekarskiego. I od tego czasu wóz ten służył do wywożenia trupów na cmentarz, który był poza obrębem getta. Jeździł zawsze jeden grabarz, jeden OD i dorożkarz, który był w kolejce. Gdyśmy widzieli z daleka, że Rummelmann jedzie z żywym człowiekiem, to my już wiedzieliśmy, co będzie dalej i zaprzęgaliśmy trupiarkę.

 


Nieraz było zamkniętych kilku Żydów w celi przy Judenracie. Zamykano ich za bądź co. Gdy Rummelmann nadjeżdżał do getta i widzieliśmy go z daleka, a było to zawsze przed pierwszą po południu, albo przed szóstą wieczór, kazaliśmy zaprzęgać trupiarkę.

Prócz tego byliśmy zajęci przewożeniem rzeczy z getta do szkoły Czackiego. Tam był Sammellager wszystkich pożydowskich rzeczy. Woziliśmy też z całego getta śmieci na ulicę Garbarską do stawu, bo nie wolno było poza getto wywozić śmieci, żeby się od nas nie rozeszła zaraza.

 Co niedzielę jechało kilka dorożek z gestapowcami do Dunajca, kąpać się. Brali żydowskie dorożki, bo ich nic nie kosztowało. Woziliśmy ich też do basenu przy strzelnicy za ogrodem strzeleckim, gdzie się kąpali i opalali. Wieczorem musieliśmy po nich przyjeżdżać i odwozić do domów. Byli tam z żonami i dziećmi.

 Tak pracowaliśmy do drugiego wysiedlenia.

 Wkrótce wytypowano starszych ludzi, chorych i takich młodych, którzy byli kalekami i musieliśmy czterema dorożkami wozić ich żywych na cmentarz. Jeździł z nami SS-man. Przez drogę wołali do mnie ludzie – powiedz pan mojej żonie, mojej córce, memu bratu, gdzie nas wiozą i po co. Ja się nawet nie oglądałem, kto do mnie woła, bo SS siedział obok mnie na koźle, więc się bałem. Wywieźliśmy na cmentarz kilkuset żywych ludzi. Podjeżdżaliśmy na nowy cmentarz, pod sam mur, i tam ludzie się schodzili. Baudienści kopali doły. Gdy powróciłem za trzecim czy czwartym razem, widziałem już rozebranych do naga ludzi, którzy leżeli pod murem już zastrzeleni, jeden na drugim, ale się jeszcze rzucali, jeszcze ciała drgały. Naprzeciw siedział na krześle gestapowiec. Baudienści stali obok i przeszukiwali ubrania zabitych. Szukali złota i pieniędzy. Ubranie kładli na jeden stos. Zebrano to później wszystko do szkoły Czackiego, gdzie sortowano.

 W jakiś czas później zaczęły chodzić po gettcie grupy żołnierzy i policjantów, i wyganiać wszystkich z domu na Plac Magdeburski. Ci z pieczątkami stali wzdłuż parkanu placu odwróceni w bok, a ci bez pieczątek, których znaleziono ukrytych, tym kazano klękać do wysiedlenia.

Zaczęli szukać ukrytych po domach ludzi. Starych, co znaleźli, zaraz zabijali, a młodych ściągali na plac.

Na podwórzu, na którym ja mieszkałem, był basen z rybami, a w nim kilkadziesiąt kilo karpi. Mieszkali też tam handlarze drobiu i było w klatkach kilkadziesiąt kur. Gdy wszedł gestapowiec szukać ludzi, zabrał sobie karpie i kury dla siebie. Gdy przyszedł na Plac Magdeburski i pokazał to swoim kolegom, zaczęli zajeżdżać autami na moje podwórze i każdy zabierał dla siebie karpie i kury.

Stałem w pobliżu i nie wiedziałem o co chodzi. Miałem tam moich wszystkich najbliższych ukrytych – żonę, dziecko, siostrę z dzieckiem, wszystkich krewnych i znajomych. Nie wiedziałem po co oni tam zjeżdżają, byłem pewny że znaleźli mój bunkier. Na podwórzu stał specjalny wóz do jazdy z Rummelmanem, o którym każdy wiedział, że należy do mnie. Już sobie wyobrażałem, że i mnie tam zawołają i wymordują nas wszystkich w tej stajni.

Tymczasem oni sobie jeździli po ryby i kury.

 W południe wszyscy musieli przejść przez plac, i ci, co mieli pieczątki, musieli pokazywać karty meldunkowe, trzymając rękę wysoko podniesioną. Kto się im nie podobał, chociaż miał pieczątkę, wyciągali go z szeregu do transportu. Ci z pieczątkami musieli iść na ulicę Starodąbrowską, a tych, którzy nie mieli, wyprowadzali na stację towarową.

W godzinę później przyszedł pod Judenrat gestapowiec Grunov i Kastura. Kazali mi jechać na ulicę Garbarską, do niejakiego krawca Rosenbauma. Przez drogę spotkali komendanta Bienenstocka i zapytali się, gdzie jest Apfelbaum, który im zawsze dostarczał najlepszych jarzyn i kur po cenie normalnej. Pytali się, czy go wysiedlono. Bienenstock nie wiedział. Wtem nadszedł właśnie Apfelbaum i Grunov niby w żarcie chciał go bić, zapytał się go, gdzie był ukryty, a ten odrzekł, że w piwnicy. Grunov odparł, że to chyba nieprawda, bo był go szukać w piwnicy. Apfelbaum miał żonę i pięcioro dzieci - Grunov powiedział mu, żeby poszedł jutro do Arbeitsamtu do Kama, który był szwagrem Grunova, aby mu dał pieczątkę dla niego, żony i dzieci. Po chwili jednak wydawało mu się, że może zajść pomyłka i mogą tego Apfelbauma wysiedlić, więc kazał Bienenstockowi wziąć karty meldunkowe Apfeulbauma i przyjść z nimi w czas rano do Arbeitsamtu.

 Pojechaliśmy potem do Rosenbauma. Zawołał go z mieszkania, wziął od niego klucze od sklepu, który był poza gettem i do którego miał dotychczas przepustkę i powiedział, że weźmie sobie stamtąd swoje ubranie, następnie rzekł: “Teraz macie już dużo miejsca, było wam ciasno, a teraz będzie przestronno”. Zastrzegł też, żeby Rosenbaum do sklepu nie wychodził, dopóki nie dostanie nowej przepustki.

Następnie odwiozłem go na gestapo.

W mieście, poza gettem, dowiedziałem się, że właściwe wysiedlenie ma się odbyć na drugi dzień, że mają szukać wszystkich kryjówek. Pojechałem prędko do domu, kazałem z kryjówki wyjść tym, którzy chcą, bo na razie było cicho. Najpierw wyciągnąłem swoją córeczkę. Pojechałem do brata, do mieszkania, w którym był tylko jeden bratanek i powiedziałem mu, że na razie jest spokój, ale jeszcze niebezpieczeństwo nie przeszło i żeby się z kryjówki nie ruszali. Następnie pobiegłem do Arbeitsamtu, tu pracowała pani Mendelbaumowa, do której miałem polecenie od Grunova by mi wydała nową kartę meldunkową dla mojej żony, na miejsce tej, która żonie zginęła. Dała mi nową kartę meldunkową.

Na tym zakończył się pierwszy dzień drugiego wysiedlania.


W nocy córeczka spała ze mną. Nie dałem jej iść do bunkra. Tam dałem ją rano, gdzie reszta spała ścieśniona jak śledzie. Jedzenia się tam nie podawało. Mieli tam chleb i wodę. Była tam też kuzynka z rocznym dzieckiem, które usypiała lekarstwem otrzymanym od lekarza. Bała się, żeby dziecko nie płakało i nie zdradziło kryjówki. Miałem tam też siostrę z dwuletnią córeczką.

Rano o 6.30 zaprzągłem konie, a że niedaleko od mojego domu był Plac Magdeburski, na którym odbywało się wysiedlenie, pojechałem po kartę meldunkową dla żony i dziecka. Na placu stał stół z krzesłem, na którym siedział sam szef gestapo Palten i kierownik Arbeitsamtu Kampf, dawali niektórym robotnikom z Montany pieczątki. Doszedłem do nich i pokazałem kartę meldunkową mojej żony i córeczki, moja była na wierzchu. Dostałem od Kampfa kopniaka, ale zacząłem prosić, że to chodzi nie o mnie, lecz żoną i córeczkę. Patlen dał mi pieczątkę dla nich, pojechałem więc szybko do domu i żonę i córeczkę wyciągnąłem z bunkra.

 Córeczka siostry bardzo płakała, i nie można jej było uspokoić i siostra musiała wyjść z bunkra, bo nie chciała wszystkich zdradzić. Weszła do otwartej szopy w której stało kilka skrzyń i siadła tam za skrzyniami. Gdy zdjąłem córeczkę, wpadło mi do głowy, że jej nie dam na plac.

Za pięć minut przyszli SS i OD zapowiadając, że wszyscy muszą wyjść na plac, a kto zostanie w domu lub się ukryje, zostanie rozstrzelany. Postanowiłem wziąć córeczkę ze sobą na kozioł, bo widziałem, jak dzień wcześniej stali ludzie na placu, w upale, cały dzień bez wody. U mnie na koźle, myślałem, będzie jej lepiej.

Zajechałem na plac z czterema dorożkami. Żona poszła na plac, siostra została w szopie i ci ukryci też.

Na placu ci bez pieczątek, który mieli iść do wysiedlenia, klęczeli na środku przed Arbeitsamtem, głowami do ziemi, pilnowali ich SS i żandarmeria. Ci, co mieli pieczątki stali wzdłuż parkanu. Od czasu do czasu musiałem wozić SS-owców po gettcie, gdzie szukali ukrytych.

 O godzinie dziesiątej stałem naprzeciw domu moich rodziców. Tam byli schowani mój brat z żoną i półtorarocznym synkiem, oraz matka bratowej z siostrami. SS stanął na moim powozie, a że to był niski domek zauważył, że coś się tam dachówka rusza. Zesztywniałem ze zgrozy. SS – owcy poszli na górę. Brat ich zauważył i skoczył na drugi strych. Stamtąd podbiegł tyłem do mojej dorożki i z płaczem żegnał się ze mną, że już teraz idzie na śmierć. Powiedziałem mu: “Nie idź, masz czas, siądź na powóz”; a on rzekł: “Patrz tam prowadzą moją żonę i dziecko.” Ja do niego: “Czekaj, może da się coś zrobić”. On siadł na koźle, a ja zeszedłem, byłem bowiem pewniejszy, gdyż miałem pieczątkę. Poszedłem do drugiego powozu, w którym siedział mój furman, ale ten nie chciał zejść, choć miał pieczątkę, bo bał się, że go i tak wysiedlą, a ja stałem z dzieckiem. Powiedziałem do niego: “Skocz do domu naprzeciw, stoi tam koń i wóz mojego kuzyna. Zaprzęgnij i jedź”. Nie chciał. Powiedział, że dziś już nie jestem gospodarzem, a on jest takim panem jak ja. Ja sam przysiadłem się do niego i pojechaliśmy po ten powóz. Nareszcie miałem swoją dorożkę. Posadziłem dziecko na koźle i czułem się trochę spokojniejszy.

 Pół godziny później wszyscy ludzie byli już na placu. SS, Baudienści i Gestapo zaczęli szukać po piwnicach opuszczonych domów. Weszli na ulicy Starodąbrowskiej 10, a był tam ukryty jakiś chory człowiek, zastrzelili go. Weszli do drugiej piwnicy, a tam znaleźli pełny magazyn ubrań, butów i bielizny. Rzeczy te należały do Judendratu. Była to odzież, która przyszła z Ameryki i była przeznaczona dla obozu w Pustkowie. Ale Judenrat nic nie dawał. Lehrhaupt wywiesił ogłoszenie, że szkoda robić podania o ubranie, bo nie ma ubrań, a tam było tysiące rzeczy. Baudienści zaraz poprzebierali się w nowe buty, bieliznę i ubrania, a resztę zawieziono naszymi dorożkami do szkoły Czackiego. Woziliśmy przez kilka godzin, kilka ton towaru.

 Przez cały czas miałem przy sobie moją córeczkę. Był straszny upał. Co chwila inny gestapowiec chciał ściągnąć dziecko z kozła. Myśleli, że chcę ją wywieźć poza getto - szkoła Czackiego była poza gettem, ale się jakoś wyprosiłem.

Kilka razy, kiedy przejeżdżałem koło żony, ta prosiła mnie o trochę wody. Jechał ze mną strasznie pijany żandarm. Gdyśmy na Starodąbrowskiej ładowali rzeczy, powiedział nam żandarm, że nas wszystkich pozabija. Furman Holzeh przyjechał z trupiarką. Miał już trzy trupy wewnątrz, a zabierał czwartego. Żandarm powiedział do niego, żeby szybko odwiózł te cztery trupy i zjawił się po nowe. Byłem pewny, że to po mnie i mojego furmana. Powiedziałem do Holzera: “Teraz ja to pomogę włożyć tego trupa, a kto pomoże za godzinę mnie położyć?”. Byłem pewny, że to już moja ostatnia godzina. Dopiero w chwilę później powiedział żandarm, że te dwa trupy leżą koło piwnicy i wówczas dopiero odetchnąłem.

Z załadowanym rzeczami kazał mi żandarm jechać, ale żebym zostawił dziecko. Nie odezwałem się na to nic, ale dziecka nie zostawiłem i szybko odjechałem. Przejeżdżałem przez plac. Przy bramie stał Oberscharführer Opermann, który wyciągnął rewolwer i chciał mnie zastrzelić, bo myślał że chcę wywieźć dziecko. Dopiero zacząłem prosić, że to moja córeczka, że ja nie mam komu jej zostawić, i wrócę z nią, bo przecież ona ma pieczątkę.

 W szkole Czackiego znosiliśmy sami towar z dorożek, był tam bardzo ciężki koc i furman chciał go sobie lepiej ustawić, aby go wziąć. Ale żandarm począł go bić tak, że upadł na ziemię skrwawiony. Córeczka moja to widziała to, ale wiedziała, że nie wolno płakać, bo ją o to prosiłem. Więc zaczęła gryźć sobie palce i mówiła do mnie: “Tatusiu ja nie płaczę. Boję się tylko o ciebie”.

 


Wróciliśmy do getta. Na placu stał mój kuzyn z pieczątką. Miał przy sobie dzieci swego brata, brat ten był ukryty, bo nie miał pieczątki, a dzieci dał jemu. Było to dwóch chłopców pięcio- i siedmioletni. Gdy jechałem po raz drugi z rzeczami do szkoły Czackiego, widziałem jak Huffer wyciągnął z szeregu kuzyna i poprowadził go trzymając za kark pięć kroków i zastrzelił.

Przyjechał furman do szkoły Czackiego za mną i powiedział mi: “Zastrzelili twojego kuzyna dlatego, że trzymał przy sobie dzieci brata. Ja się spytałem, skąd dowiedziano się, że to są dzieci brata, a nie jego. Powiedział, że Huffer przechodził koło szeregu i słyszał jak dzieci wołały do niego “Wujciu”. Podszedł do drugiego Żyda i pyta co to znaczy “Wujciu”. Objaśniono mu, że to znaczy Onkel, wtedy podszedł do mojego kuzyna a ten wyparł się i powiedział, że to są jego dzieci. Ten kazał pokazać sobie kartę meldunkową, a tam było napisane, że jest stanu wolnego i wtedy wyprowadził go z szeregu i zastrzelił.

Widziałem później te dzieci klęczące do wysiedlenia. A gdy przejeżdżałem z rzeczami do szkoły Czackiego dzieci wołały do mnie: “Wujciu, ratuj nas!”. Żona krzyczała za mną o flaszkę wody. Nie mogłem nic nikomu pomóc. 

 Było już koło południa, gdy przyjechał Rummelmann i dał wszystkim OD, i tym, którzy pracują w Judenracie rozkaz, żeby stanęli w osobnym kącie z dziećmi i całymi rodzinami. Powiedział, że jeżeli kontyngent przeznaczony do wysiedlenia się nie wypełni, to OD i cały Judenrat zostanie wysiedlony z rodzinami. Wtedy powstał na placu popłoch.

Pewna żona OD z Bielska powiedziała do Listewnika, był to Polak - gestapowiec, i do Junghansa, kierownika niemieckiej policji i do komisarza polskiej policji Łaskiego, że ona wskaże bunkier z ukrytymi ludźmi, żeby się kontyngent wypełnił. Wsiedli wszyscy na moją dorożkę i pojechaliśmy na ulicę Dębową 2. Był tam bunkier w kominie. Nikt by go nigdy nie odkrył, wyciągnęli stamtąd kilkoro ludzi i osiem trupów, bo strzelali przedtem do środka. Między nimi był tam Kluger, który był z zarządzie Judenratu. Wszyscy wyszli osmoleni.

Z bunkra obok, w drugim domu, ludzie to widzieli i sami zaczęli wyskakiwać. Dostali straszne bicie i zaprowadzono ich do klęczących na placu. Córeczka moja, która to widziała, zamknęła oczy i wciąż powtarzała: “Tatusiu, ja nie płaczę”.

 Mój furman zawiózł żandarmów na obiad. Zbili go bardzo po drodze, byli wszyscy pijani. Po drodze też zastrzelili jakiegoś Żyda ukrytego w sklepie poza gettem. Wówczas można było mieć jeszcze sklep poza gettem i chodzić do niego za przepustką. Kazano mojemu furmanowi ściągnąć z zabitego buty i kazali je sobie zabrać. Opowiadał o tym po swoim powrocie.

 OD puścili się po gettcie w poszukiwaniu bunkrów. Obiecano im, że który odda bunkier, zostanie wraz z rodziną uratowany. W tym domu, gdzie mieszkał mój brat, mieszkał również zastępca komendanta OD Wasserman, który miał 85 – letnią teściową. Żeby ją ratować wydał bunkier, w którym był mój brat i pięćdziesięciu innych ludzi. Gdy nadjechałem, zaczynali już wyprowadzać ludzi do szkoły Czackiego. Byłem szczęśliwy, bo nie przypuszczałem, że tam są mój brat i siostra.

 Pojechałem na ulicę Nową z jednym gestapowcem. Za chwilę przyjechał również mój furman z SS - owcem. Szukali bunkra. Furman opowiedział mi, że w ostatniej chwili sprowadzono do wysiedlenia mojego brata i cały jego bunkier i że ich zaprowadzono do szkoły.

 Na Placu Magdenburskim leżały malutkie dzieci. To rodzice porzucili swoje dzieci, aby siebie ratować, bo rozeszła się pogłoska, że wysiedlać będą tylko tych z dziećmi. Tych, których znaleźli w bunkrze na Nowej zastrzelili.

 Wróciliśmy z żandarmami na plac. Był już wieczór. Kazano nam, OD i ich rodzinom i pracownikom Judenratu z ich rodzinami iść do domu, ale tylko w stronę Szpitalnej. Mówili, że na drugą stronę placu nie wolno przechodzić, ani na ulice po drugiej stronie placu.

Tam był mój dom.

 Wciąż słyszałem, że będą odbierać dzieci i że będą je dziesiątkować. Widziałem, że coś jest nie w porządku. Pytałem prezesa Judenratu co się jeszcze stanie. Ale on nic nie wiedział i spuścił głowę na dół. To samo OD - na placu stali jeszcze wszyscy z pieczątkami, z dziećmi i bez. Nadjechał Rummelmann i dał rozkaz, ażeby Judenrat i OD poszli do domu. Dołączyłem się do nich z moją córeczką. Zostawiłem dorożkę bez dozoru i poszedłem.

Za chwilę przybiegli niektórzy OD, też i Weisser, do mieszkania OD Brulera. Zaczął opowiadać i zemdlał, ledwie go uratowano. Przyszli inni i też opowiadali, że wszyscy z małymi dziećmi, chociaż mają pieczątki, idą na wysiedlenie. Prócz tego dziesiątkują.

 Zląkłem się o żonę – mogła wypaść jako dziesiąta. Za chwilę ona jednak przyszła. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem, i że mamy dziecko. Gdybym nie zabrał dziecka ze sobą, byłaby ona poszła z dzieckiem na wysiedlenie.

 Pobiegłem się dowiedzieć, co z bratankiem, który teraz został sam, czy go przypadkiem nie zdziesiątkowali, ale został. Wróciłem na plac do mojej dorożki.

 Na placu już nie było ludzi, a tylko na kamieniach leżały niemowlęta w poduszkach. Podjechałem z dorożką i kazali mi te niemowlęta załadować. Zacząłem je pomału układać. Przybiegł SS-owiec i oświadczył, że jak się nie pospieszę, to mnie zastrzeli. Przybiegł ten drugi i zaczął te dzieci rzucać na doroszkę. Szybko, jedno na drugie. Jak kamienie. Nadbiegł znów inny i zaczął krzyczeć: “Człowieku co ty robisz, przecież to dzieci!”. Zacząłem się tłumaczyć, że grozi mi kula, wtedy on powiedział, żebym się nie bał, żebym to robił pomału i ostrożnie. Później stanęli dwaj SS po obu stronach dorożki i odwiozłem te dzieci do baraku na strzelnicy.

Tam czekał transport do wysiedlenia.

 


Wróciłem stamtąd i stanąłem na ulicy Nowej koło Judenratu, bo powiedzieli, że na drugą stronę, gdzie mieszkałem, już wrócić nie będzie wolno. Tam już getta nie będzie. Tylko OD wolno będzie wrócić po swoje rzeczy.

 Na placu Magdeburskim, który był granicą, trzymali służbę OD i nie przepuszczali nikogo, ani po dzieci, ani po jedzenie. Po drugiej stronie było bardzo dużo ukrytych ludzi i każdy chciał sobie rodzinę ściągnąć. Ludzie dawali OD i dorożkarzom złote zegarki, pierścionki, żeby ich rodziny poprzewozić na tę stronę. Niektórzy OD przyprowadzali, a niektórzy bali się nawet pójść po swoje rodziny.

 Ja pojechałem również. Miałem przecież tam siostrę i krewnych. Ale OD nie przepuścił mnie. Powiedział że nie może mnie przepuścić, bo go zastrzelą. Ja powiedziałem, że muszę pojechać zabrać coś do jedzenia dla konia i pojechałem. Przyjeżdżam na podwórze. Wołam, żeby wyszli z bunkra, ale nikt się nie odzywał, gdyż bali się że to policja. Poszedłem do nich i powiedziałem, że muszą stąd pójść. Getta tu nie będzie. Ale mówiłem, że gdy OD ich zobaczy, to ich weźmie na wysiedlenie.

Spytałem o siostrę. Powiedzieli, że wyszła rano, bo dziecko płakało. W międzyczasie siostra usłyszała mój głos i wyszła do mnie. Siedziała prawie cały dzień na wierzchu i Bóg ją strzegł i uchronił.

Wziąłem siostrę z dzieckiem i jeszcze kilka małych dzieci na wóz, a reszcie dałem wskazówki, gdzie stoi warta. Żeby się tamtędy przeczołgali. Przykryłem dzieci i siostrę słomą i sianem i wróciłem na ulicę Nową. Było tam puste mieszkanie na drugim piętrze po wysiedlonych. Weszliśmy tam. Tylko moja teściowa, gdy chciała wejść do mieszkania na Nowej została zauważona przez OD i zabrano ją, ponieważ była bez pieczątki. Była do dyspozycji Rummelmana.

 Mój kuzyn dorożkarz, który widział, że ja wszystkich przeprowadziłem, chciał też jechać po swoją matkę, która była ukryta po tamtej stronie w szafie. Jedna połowa szafy była otwarta, a w drugiej połowie ona siedziała na krzesełku, przykryta płaszczem. Chodzili cały dzień, szukać ukrytych, a jej nie spostrzegli. Kuzyn zaszedł do matki, wziął ją na powóz i chciał przewieźć na drugą stronę getta. Zauważył go OD Weisser, który był jego dalszym krewnym, ale ściągnął mu matkę z dorożki. Nie pomogły żadne prośby. Zamknął ją do dyspozycji Rummelmana.

 Pies mój, o którym zapomniałem i który był uwiązany na łańcuchu w moim domu, zerwał się nocą z łańcucha i odnalazł mnie na nowym mieszkaniu.

Na tym zakończył się drugi dzień drugiego wysiedlenia. 


We wrześniu 1942 r, nad ranem, musieli wszyscy Żydzi zebrać się w tej części getta, która obejmowała ulice: Szpitalną, Bożnic i Nową. Już o godzinie ósmej zeszli się gestapowcy, żandarmi, schupo itp. Polecili wszystkim Żydom obojga płci, jak i dzieciom, ustawić się w szeregach i pojedynczo przepuszczali w stronę ulicy Starodąbrowskiej, badając każdego dokumenty. A który nie miał przepustki, tego zatrzymano do wysiedlenia. Równocześnie część Niemców chodziła po domach, badając, czy wszyscy Żydzi wyszli na ulicę. Jeśli kogoś znaleźli - zabierali do wysiedlenia, a starszych nawet na miejscu strzelano.

 Ja poszedłem na ulicę Starodąbrowską, gdyż ja miałem pieczątkę, z córeczką, którą mi się udało niepostrzeżenie zabrać, gdyż właściwie dzieci zabierano na wysiedlenie.

Do południa tego dnia zabrano na wysiedlenie już kilkaset osób. Zaledwie znalazłem się w domu i chciałem się przebrać, gdy nadeszło trzech Schutzpolicjantów ze Starostwa i polecili mi wraz z moim sublokatorem Kalmanem Hirschem zabierać z sąsiedniego składu papier i przewozić do starostwa niemieckiego, przy placu Sobieskiego.

 Gdy wracaliśmy ze starostwa nadjechała kolumna około trzydziestu wozów chłopskich, na których załadowani byli Żydzi do wysiedlenia. Wieziono ich na miejsce zborne, do szkoły Czackiego. Między innymi na tych wozach zauważyliśmy synka mojego sublokatora Hirscha Kalmana, a z moich krewnych było też kilka osób, którzy z daleka dawali nam znaki pożegnania, na które my jednak nie mogliśmy reagować.

 Zaledwie wróciłem do domu, musiałem zaraz zaprzęgać konia w celu odwiezienia zwłok leżących w pobliżu, Żydówki, która zmarła  wskutek ataku.

 Pierwotnie naznaczono dzień poniedziałkowy na wywiezienie ze szkoły Czackiego Żydów przeznaczonych na wysiedlenie. Kiedy jednak wróciłem do domu, po odwiezieniu zwłok, nadbiegł mój bratanek Manak Izaak, który oznajmił, że widział z okna domu położonego naprzeciw szkoły Czackiego, iż już tego samego dnia Niemcy wyprowadzają Żydów ze szkoły na wysiedlenie. Czem prędzej tedy porwałem różne części garderoby i powiozłem na stację towarową dla moich bliskich, lecz nie pozwolono mi tej garderoby bezpośrednio do rąk moich bliskich oddać. Przypadkowo natrafiłem na znajomego żandarma niemieckiego, nazwiskiem Kosman, który mieszkał u mojego brata i któremu ten Kosman zabrał całe urządzenie domowe; i ten żandarm kazał mi z daleka rzucić w stronę wysiedlonych, trzymaną garderobę. Ja nie chciałem tego zrobić, bo wiedziałem, że w ten sposób nie dostanie się ona do ich rąk. Wobec tego Kosman kazał siebie wraz z pięcioma innymi żandarmami odwieżć ze stacji do miasta. Czterech z nich wyszło z mej dorożki przed starostwem, a Kosman w towarzystwie drugiego pojechał na ulicę Starodąbrowską 4, skąd z domu zabrali wózek dziecinny. Z załadowaną na nim walizką odwiozłem ich z powrotem na plac Sobieskiego, po czym powróciłem do domu i tu, wraz z bratankiem, płakaliśmy nad ciężkim losem naszych, którzy bez zaopatrzenia zostali zabrani w drogę. Nadjechał jednak ze stacji mój najmłodszy brat, gdzie woził jedzenie dla wysiedleńców i pocieszył nas, że oprócz własnej żony i synka widział się z drugim bratem, któremu podał pakunek z żywnością.

Tak upłynęła sobota.

Niedziela upłynęła spokojnie.

 W poniedziałek Niemcy zbierali jeszcze resztę Żydów, zwłaszcza, że z prowincji przywieźli świeżych, i tak zebranych znów odstawili na stację do wysiedlenia.

Ja musiałem wozić przy tej sposobności gestapowców na stację kolejową. Podczas tego nie zauważyłem żadnych większych ekscesów niemieckich względem Żydów. Panował tylko płacz i krzyk wysiedleńców, którzy wołali także o wodę, bo był to dzień gorący i wodę tę niektórym Żydom udało się podać wysiedlonym.

 

Na tym skończyło się drugie wysiedlenie.