W południe
przyszedł do Judenratu Oberscharführer Opperman, zagwizdał na dorożkę, a że ja
tam wtedy sam byłem, gdyż prezes rano kazał wszystkim jechać do domu, zgłosiłem
się do jazdy. Opperman siadł, rozmawiał jakiś czas z prezesem przy dorożce i
pytał się go, czy jest zmęczony, bo wiedział, że już trzy noce nie spał. Kazał
mu iść spać do domu. Prezes odpowiedział, że nie ma czasu, bo ma dużo pracy.
Więc pożegnali się i prezes wrócił do biura. Doszedł komendant OD Bienenstock i
rozmawiał z nim. W międzyczasie zapytał mię, wiele płacą za jeden kilo owsa na
pasek. Bałem się mu odpowiedzieć, kręciłem tylko głową, a on się mię pytał jeszcze
raz. Komendant Biennenstock mówi: “Mów, nie bój się”. Powiedziałem - trzy złote
– normalnie na Bezugschein kosztowało 15 groszy. Dostałem przez plecy bykowcem,
że mu zaraz nie powiedziałem. Odwiozłem go na gestapo.
Na drugi dzień
znowu telefonowali z gestapo po kilka dorożek. Prezes odpowiedział, że ma tylko
dwie dorożki, gdyż komisarz zabronił, by więcej jeździło żydowskich dorożkarzy.
Kazali natychmiast wysłać tyle, ile żądają, by były do ich dyspozycji, i od
tego czasu wszyscy jeździliśmy tylko z władzami niemieckimi i żydowskimi. Innym
nie wolno nas było używać.
Ja byłem do
dyspozycji Rummelmana. Codziennie od ósmej do pierwszej i od trzeciej do
szóstej. Gdy zaczęto nas przesiedlać do getta i ja musiałem pójść z mojego
mieszkania, bo na ulicy Widok getto było tylko do numeru 39, a mój dom miał
numer 45a. Mówiłem Rummelmanowi, żeby mnie zwolnił na jeden dzień - wtedy
przyślę swojego furmana - bo muszę sobie mieszkanie załatwić. Zgodził się.
Posłałem mu furmana, krewnego, młodego, ładnego chłopaka osiemnastoletniego,
który mu się bardzo spodobał. Gdy przyjechał na obiad spytałem go, co
Rummelmann na niego powiedział, ten odrzekł, że był bardzo zadowolony. Nosił mu
walizki z rzeczami z lepszych mieszkań Żydów, których wysiedlono. Chłopak ten
umiał dobrze po niemiecku, i Rummelmann dał mu spodnie i książkę do modlenia.
Ja byłem z tego zadowolony.
Na drugi dzień
znowu go wysłałem i byłem szczęśliwy, że sam nie muszę z Rummelmanem jeździć i
że furman może mnie zastąpić. Od tego czasu jeździłem drugą dorożką z prezesem.
Jakiś czas później
zaczęła się w gettcie strzelanina. Co jakiś czas Rummelmann przywoził na
podwórze kilkoro Żydów i tam strzelał. Gdy tylko ludzi zastrzelił, musieliśmy
trupy odwozić na cmentarz. Nieraz była kłótnia, gdyż każdy z fiakrów chciał się
od tej pracy zwolnić. Było to dla nas za straszne, ale wyszło takie
zarządzenie, że pierwszy wolny w kolejce dorożkarz musi jechać. Po jakimś
czasie powiedziałem prezesowi, że zostały wozy piekarskie, to możemy taki wóz
użyć jako trupiarkę. Prezes zapytał o to gestapo. Pozwolili. Wziąłem taki wóz,
przygotowało się na dwa trupy, dwie prycze, jedna nad drugą, wsuwane do wozu
piekarskiego. I od tego czasu wóz ten służył do wywożenia trupów na cmentarz,
który był poza obrębem getta. Jeździł zawsze jeden grabarz, jeden OD i
dorożkarz, który był w kolejce. Gdyśmy widzieli z daleka, że Rummelmann jedzie
z żywym człowiekiem, to my już wiedzieliśmy, co będzie dalej i zaprzęgaliśmy
trupiarkę.

Nieraz było
zamkniętych kilku Żydów w celi przy Judenracie. Zamykano ich za bądź co. Gdy
Rummelmann nadjeżdżał do getta i widzieliśmy go z daleka, a było to zawsze
przed pierwszą po południu, albo przed szóstą wieczór, kazaliśmy zaprzęgać
trupiarkę.
Prócz tego byliśmy
zajęci przewożeniem rzeczy z getta do szkoły Czackiego. Tam był Sammellager
wszystkich pożydowskich rzeczy. Woziliśmy też z całego getta śmieci na ulicę
Garbarską do stawu, bo nie wolno było poza getto wywozić śmieci, żeby się od
nas nie rozeszła zaraza.
Co niedzielę
jechało kilka dorożek z gestapowcami do Dunajca, kąpać się. Brali żydowskie
dorożki, bo ich nic nie kosztowało. Woziliśmy ich też do basenu przy strzelnicy
za ogrodem strzeleckim, gdzie się kąpali i opalali. Wieczorem musieliśmy po
nich przyjeżdżać i odwozić do domów. Byli tam z żonami i dziećmi.
Tak pracowaliśmy
do drugiego wysiedlenia.
Wkrótce wytypowano
starszych ludzi, chorych i takich młodych, którzy byli kalekami i musieliśmy
czterema dorożkami wozić ich żywych na cmentarz. Jeździł z nami SS-man. Przez
drogę wołali do mnie ludzie – powiedz pan mojej żonie, mojej córce, memu bratu,
gdzie nas wiozą i po co. Ja się nawet nie oglądałem, kto do mnie woła, bo SS
siedział obok mnie na koźle, więc się bałem. Wywieźliśmy na cmentarz kilkuset
żywych ludzi. Podjeżdżaliśmy na nowy cmentarz, pod sam mur, i tam ludzie się
schodzili. Baudienści kopali doły. Gdy powróciłem za trzecim czy czwartym
razem, widziałem już rozebranych do naga ludzi, którzy leżeli pod murem już
zastrzeleni, jeden na drugim, ale się jeszcze rzucali, jeszcze ciała drgały. Naprzeciw
siedział na krześle gestapowiec. Baudienści stali obok i przeszukiwali ubrania
zabitych. Szukali złota i pieniędzy. Ubranie kładli na jeden stos. Zebrano to
później wszystko do szkoły Czackiego, gdzie sortowano.
W jakiś czas
później zaczęły chodzić po gettcie grupy żołnierzy i policjantów, i wyganiać
wszystkich z domu na Plac Magdeburski. Ci z pieczątkami stali wzdłuż parkanu
placu odwróceni w bok, a ci bez pieczątek, których znaleziono ukrytych, tym
kazano klękać do wysiedlenia.
Zaczęli szukać ukrytych
po domach ludzi. Starych, co znaleźli, zaraz zabijali, a młodych ściągali na
plac.
Na podwórzu, na
którym ja mieszkałem, był basen z rybami, a w nim kilkadziesiąt kilo karpi.
Mieszkali też tam handlarze drobiu i było w klatkach kilkadziesiąt kur. Gdy
wszedł gestapowiec szukać ludzi, zabrał sobie karpie i kury dla siebie. Gdy
przyszedł na Plac Magdeburski i pokazał to swoim kolegom, zaczęli zajeżdżać
autami na moje podwórze i każdy zabierał dla siebie karpie i kury.
Stałem w pobliżu i
nie wiedziałem o co chodzi. Miałem tam moich wszystkich najbliższych ukrytych –
żonę, dziecko, siostrę z dzieckiem, wszystkich krewnych i znajomych. Nie
wiedziałem po co oni tam zjeżdżają, byłem pewny że znaleźli mój bunkier. Na
podwórzu stał specjalny wóz do jazdy z Rummelmanem, o którym każdy wiedział, że
należy do mnie. Już sobie wyobrażałem, że i mnie tam zawołają i wymordują nas
wszystkich w tej stajni.
Tymczasem oni
sobie jeździli po ryby i kury.
W południe wszyscy
musieli przejść przez plac, i ci, co mieli pieczątki, musieli pokazywać karty
meldunkowe, trzymając rękę wysoko podniesioną. Kto się im nie podobał, chociaż
miał pieczątkę, wyciągali go z szeregu do transportu. Ci z pieczątkami musieli
iść na ulicę Starodąbrowską, a tych, którzy nie mieli, wyprowadzali na stację
towarową.
W godzinę później
przyszedł pod Judenrat gestapowiec Grunov i Kastura. Kazali mi jechać na ulicę
Garbarską, do niejakiego krawca Rosenbauma. Przez drogę spotkali komendanta
Bienenstocka i zapytali się, gdzie jest Apfelbaum, który im zawsze dostarczał
najlepszych jarzyn i kur po cenie normalnej. Pytali się, czy go wysiedlono.
Bienenstock nie wiedział. Wtem nadszedł właśnie Apfelbaum i Grunov niby w
żarcie chciał go bić, zapytał się go, gdzie był ukryty, a ten odrzekł, że w
piwnicy. Grunov odparł, że to chyba nieprawda, bo był go szukać w piwnicy.
Apfelbaum miał żonę i pięcioro dzieci - Grunov powiedział mu, żeby poszedł
jutro do Arbeitsamtu do Kama, który był szwagrem Grunova, aby mu dał pieczątkę
dla niego, żony i dzieci. Po chwili jednak wydawało mu się, że może zajść
pomyłka i mogą tego Apfelbauma wysiedlić, więc kazał Bienenstockowi wziąć karty
meldunkowe Apfeulbauma i przyjść z nimi w czas rano do Arbeitsamtu.
Pojechaliśmy potem
do Rosenbauma. Zawołał go z mieszkania, wziął od niego klucze od sklepu, który
był poza gettem i do którego miał dotychczas przepustkę i powiedział, że weźmie
sobie stamtąd swoje ubranie, następnie rzekł: “Teraz macie już dużo miejsca,
było wam ciasno, a teraz będzie przestronno”. Zastrzegł też, żeby Rosenbaum do
sklepu nie wychodził, dopóki nie dostanie nowej przepustki.
Następnie
odwiozłem go na gestapo.
W mieście, poza
gettem, dowiedziałem się, że właściwe wysiedlenie ma się odbyć na drugi dzień,
że mają szukać wszystkich kryjówek. Pojechałem prędko do domu, kazałem z
kryjówki wyjść tym, którzy chcą, bo na razie było cicho. Najpierw wyciągnąłem
swoją córeczkę. Pojechałem do brata, do mieszkania, w którym był tylko jeden
bratanek i powiedziałem mu, że na razie jest spokój, ale jeszcze
niebezpieczeństwo nie przeszło i żeby się z kryjówki nie ruszali. Następnie
pobiegłem do Arbeitsamtu, tu pracowała pani Mendelbaumowa, do której miałem
polecenie od Grunova by mi wydała nową kartę meldunkową dla mojej żony, na
miejsce tej, która żonie zginęła. Dała mi nową kartę meldunkową.
Na tym zakończył
się pierwszy dzień drugiego wysiedlania.
W nocy córeczka
spała ze mną. Nie dałem jej iść do bunkra. Tam dałem ją rano, gdzie reszta
spała ścieśniona jak śledzie. Jedzenia się tam nie podawało. Mieli tam chleb i
wodę. Była tam też kuzynka z rocznym dzieckiem, które usypiała lekarstwem
otrzymanym od lekarza. Bała się, żeby dziecko nie płakało i nie zdradziło
kryjówki. Miałem tam też siostrę z dwuletnią córeczką.
Rano o 6.30
zaprzągłem konie, a że niedaleko od mojego domu był Plac Magdeburski, na którym
odbywało się wysiedlenie, pojechałem po kartę meldunkową dla żony i dziecka. Na
placu stał stół z krzesłem, na którym siedział sam szef gestapo Palten i
kierownik Arbeitsamtu Kampf, dawali niektórym robotnikom z Montany pieczątki.
Doszedłem do nich i pokazałem kartę meldunkową mojej żony i córeczki, moja była
na wierzchu. Dostałem od Kampfa kopniaka, ale zacząłem prosić, że to chodzi nie
o mnie, lecz żoną i córeczkę. Patlen dał mi pieczątkę dla nich, pojechałem więc
szybko do domu i żonę i córeczkę wyciągnąłem z bunkra.
Córeczka siostry
bardzo płakała, i nie można jej było uspokoić i siostra musiała wyjść z bunkra,
bo nie chciała wszystkich zdradzić. Weszła do otwartej szopy w której stało kilka
skrzyń i siadła tam za skrzyniami. Gdy zdjąłem córeczkę, wpadło mi do głowy, że
jej nie dam na plac.
Za pięć minut
przyszli SS i OD zapowiadając, że wszyscy muszą wyjść na plac, a kto zostanie w
domu lub się ukryje, zostanie rozstrzelany. Postanowiłem wziąć córeczkę ze sobą
na kozioł, bo widziałem, jak dzień wcześniej stali ludzie na placu, w upale,
cały dzień bez wody. U mnie na koźle, myślałem, będzie jej lepiej.
Zajechałem na plac
z czterema dorożkami. Żona poszła na plac, siostra została w szopie i ci ukryci
też.
Na placu ci bez
pieczątek, który mieli iść do wysiedlenia, klęczeli na środku przed
Arbeitsamtem, głowami do ziemi, pilnowali ich SS i żandarmeria. Ci, co mieli
pieczątki stali wzdłuż parkanu. Od czasu do czasu musiałem wozić SS-owców po
gettcie, gdzie szukali ukrytych.
O godzinie
dziesiątej stałem naprzeciw domu moich rodziców. Tam byli schowani mój brat z
żoną i półtorarocznym synkiem, oraz matka bratowej z siostrami. SS stanął na
moim powozie, a że to był niski domek zauważył, że coś się tam dachówka rusza.
Zesztywniałem ze zgrozy. SS – owcy poszli na górę. Brat ich zauważył i skoczył
na drugi strych. Stamtąd podbiegł tyłem do mojej dorożki i z płaczem żegnał się
ze mną, że już teraz idzie na śmierć. Powiedziałem mu: “Nie idź, masz czas,
siądź na powóz”; a on rzekł: “Patrz tam prowadzą moją żonę i dziecko.” Ja do
niego: “Czekaj, może da się coś zrobić”. On siadł na koźle, a ja zeszedłem,
byłem bowiem pewniejszy, gdyż miałem pieczątkę. Poszedłem do drugiego powozu, w
którym siedział mój furman, ale ten nie chciał zejść, choć miał pieczątkę, bo
bał się, że go i tak wysiedlą, a ja stałem z dzieckiem. Powiedziałem do niego:
“Skocz do domu naprzeciw, stoi tam koń i wóz mojego kuzyna. Zaprzęgnij i jedź”.
Nie chciał. Powiedział, że dziś już nie jestem gospodarzem, a on jest takim
panem jak ja. Ja sam przysiadłem się do niego i pojechaliśmy po ten powóz.
Nareszcie miałem swoją dorożkę. Posadziłem dziecko na koźle i czułem się trochę
spokojniejszy.
Pół godziny
później wszyscy ludzie byli już na placu. SS, Baudienści i Gestapo zaczęli
szukać po piwnicach opuszczonych domów. Weszli na ulicy Starodąbrowskiej 10, a
był tam ukryty jakiś chory człowiek, zastrzelili go. Weszli do drugiej piwnicy,
a tam znaleźli pełny magazyn ubrań, butów i bielizny. Rzeczy te należały do
Judendratu. Była to odzież, która przyszła z Ameryki i była przeznaczona dla
obozu w Pustkowie. Ale Judenrat nic nie dawał. Lehrhaupt wywiesił ogłoszenie,
że szkoda robić podania o ubranie, bo nie ma ubrań, a tam było tysiące rzeczy. Baudienści
zaraz poprzebierali się w nowe buty, bieliznę i ubrania, a resztę zawieziono
naszymi dorożkami do szkoły Czackiego. Woziliśmy przez kilka godzin, kilka ton
towaru.
Przez cały czas
miałem przy sobie moją córeczkę. Był straszny upał. Co chwila inny gestapowiec
chciał ściągnąć dziecko z kozła. Myśleli, że chcę ją wywieźć poza getto -
szkoła Czackiego była poza gettem, ale się jakoś wyprosiłem.
Kilka razy, kiedy
przejeżdżałem koło żony, ta prosiła mnie o trochę wody. Jechał ze mną strasznie
pijany żandarm. Gdyśmy na Starodąbrowskiej ładowali rzeczy, powiedział nam
żandarm, że nas wszystkich pozabija. Furman Holzeh przyjechał z trupiarką. Miał
już trzy trupy wewnątrz, a zabierał czwartego. Żandarm powiedział do niego,
żeby szybko odwiózł te cztery trupy i zjawił się po nowe. Byłem pewny, że to po
mnie i mojego furmana. Powiedziałem do Holzera: “Teraz ja to pomogę włożyć tego
trupa, a kto pomoże za godzinę mnie położyć?”. Byłem pewny, że to już moja
ostatnia godzina. Dopiero w chwilę później powiedział żandarm, że te dwa trupy
leżą koło piwnicy i wówczas dopiero odetchnąłem.
Z załadowanym
rzeczami kazał mi żandarm jechać, ale żebym zostawił dziecko. Nie odezwałem się
na to nic, ale dziecka nie zostawiłem i szybko odjechałem. Przejeżdżałem przez
plac. Przy bramie stał Oberscharführer Opermann, który wyciągnął rewolwer i
chciał mnie zastrzelić, bo myślał że chcę wywieźć dziecko. Dopiero zacząłem
prosić, że to moja córeczka, że ja nie mam komu jej zostawić, i wrócę z nią, bo
przecież ona ma pieczątkę.
W szkole Czackiego
znosiliśmy sami towar z dorożek, był tam bardzo ciężki koc i furman chciał go
sobie lepiej ustawić, aby go wziąć. Ale żandarm począł go bić tak, że upadł na
ziemię skrwawiony. Córeczka moja to widziała to, ale wiedziała, że nie wolno
płakać, bo ją o to prosiłem. Więc zaczęła gryźć sobie palce i mówiła do mnie:
“Tatusiu ja nie płaczę. Boję się tylko o ciebie”.
Wróciliśmy do
getta. Na placu stał mój kuzyn z pieczątką. Miał przy sobie dzieci swego brata,
brat ten był ukryty, bo nie miał pieczątki, a dzieci dał jemu. Było to dwóch
chłopców pięcio- i siedmioletni. Gdy jechałem po raz drugi z rzeczami do szkoły
Czackiego, widziałem jak Huffer wyciągnął z szeregu kuzyna i poprowadził go
trzymając za kark pięć kroków i zastrzelił.
Przyjechał furman
do szkoły Czackiego za mną i powiedział mi: “Zastrzelili twojego kuzyna
dlatego, że trzymał przy sobie dzieci brata. Ja się spytałem, skąd dowiedziano
się, że to są dzieci brata, a nie jego. Powiedział, że Huffer przechodził koło
szeregu i słyszał jak dzieci wołały do niego “Wujciu”. Podszedł do drugiego
Żyda i pyta co to znaczy “Wujciu”. Objaśniono mu, że to znaczy Onkel, wtedy
podszedł do mojego kuzyna a ten wyparł się i powiedział, że to są jego dzieci.
Ten kazał pokazać sobie kartę meldunkową, a tam było napisane, że jest stanu
wolnego i wtedy wyprowadził go z szeregu i zastrzelił.
Widziałem później
te dzieci klęczące do wysiedlenia. A gdy przejeżdżałem z rzeczami do szkoły
Czackiego dzieci wołały do mnie: “Wujciu, ratuj nas!”. Żona krzyczała za mną o
flaszkę wody. Nie mogłem nic nikomu pomóc.
Było już koło
południa, gdy przyjechał Rummelmann i dał wszystkim OD, i tym, którzy pracują w
Judenracie rozkaz, żeby stanęli w osobnym kącie z dziećmi i całymi rodzinami.
Powiedział, że jeżeli kontyngent przeznaczony do wysiedlenia się nie wypełni,
to OD i cały Judenrat zostanie wysiedlony z rodzinami. Wtedy powstał na placu
popłoch.
Pewna żona OD z
Bielska powiedziała do Listewnika, był to Polak - gestapowiec, i do Junghansa,
kierownika niemieckiej policji i do komisarza polskiej policji Łaskiego, że ona
wskaże bunkier z ukrytymi ludźmi, żeby się kontyngent wypełnił. Wsiedli wszyscy
na moją dorożkę i pojechaliśmy na ulicę Dębową 2. Był tam bunkier w kominie.
Nikt by go nigdy nie odkrył, wyciągnęli stamtąd kilkoro ludzi i osiem trupów,
bo strzelali przedtem do środka. Między nimi był tam Kluger, który był z
zarządzie Judenratu. Wszyscy wyszli osmoleni.
Z bunkra obok, w
drugim domu, ludzie to widzieli i sami zaczęli wyskakiwać. Dostali straszne
bicie i zaprowadzono ich do klęczących na placu. Córeczka moja, która to
widziała, zamknęła oczy i wciąż powtarzała: “Tatusiu, ja nie płaczę”.
Mój furman zawiózł
żandarmów na obiad. Zbili go bardzo po drodze, byli wszyscy pijani. Po drodze
też zastrzelili jakiegoś Żyda ukrytego w sklepie poza gettem. Wówczas można
było mieć jeszcze sklep poza gettem i chodzić do niego za przepustką. Kazano
mojemu furmanowi ściągnąć z zabitego buty i kazali je sobie zabrać. Opowiadał o
tym po swoim powrocie.
OD puścili się po
gettcie w poszukiwaniu bunkrów. Obiecano im, że który odda bunkier, zostanie
wraz z rodziną uratowany. W tym domu, gdzie mieszkał mój brat, mieszkał również
zastępca komendanta OD Wasserman, który miał 85 – letnią teściową. Żeby ją
ratować wydał bunkier, w którym był mój brat i pięćdziesięciu innych ludzi. Gdy
nadjechałem, zaczynali już wyprowadzać ludzi do szkoły Czackiego. Byłem
szczęśliwy, bo nie przypuszczałem, że tam są mój brat i siostra.
Pojechałem na
ulicę Nową z jednym gestapowcem. Za chwilę przyjechał również mój furman z SS -
owcem. Szukali bunkra. Furman opowiedział mi, że w ostatniej chwili sprowadzono
do wysiedlenia mojego brata i cały jego bunkier i że ich zaprowadzono do
szkoły.
Na Placu
Magdenburskim leżały malutkie dzieci. To rodzice porzucili swoje dzieci, aby
siebie ratować, bo rozeszła się pogłoska, że wysiedlać będą tylko tych z
dziećmi. Tych, których znaleźli w bunkrze na Nowej zastrzelili.
Wróciliśmy z
żandarmami na plac. Był już wieczór. Kazano nam, OD i ich rodzinom i
pracownikom Judenratu z ich rodzinami iść do domu, ale tylko w stronę
Szpitalnej. Mówili, że na drugą stronę placu nie wolno przechodzić, ani na
ulice po drugiej stronie placu.
Tam był mój dom.
Wciąż słyszałem,
że będą odbierać dzieci i że będą je dziesiątkować. Widziałem, że coś jest nie
w porządku. Pytałem prezesa Judenratu co się jeszcze stanie. Ale on nic nie
wiedział i spuścił głowę na dół. To samo OD - na placu stali jeszcze wszyscy z
pieczątkami, z dziećmi i bez. Nadjechał Rummelmann i dał rozkaz, ażeby Judenrat
i OD poszli do domu. Dołączyłem się do nich z moją córeczką. Zostawiłem dorożkę
bez dozoru i poszedłem.
Za chwilę
przybiegli niektórzy OD, też i Weisser, do mieszkania OD Brulera. Zaczął
opowiadać i zemdlał, ledwie go uratowano. Przyszli inni i też opowiadali, że
wszyscy z małymi dziećmi, chociaż mają pieczątki, idą na wysiedlenie. Prócz
tego dziesiątkują.
Zląkłem się o żonę
– mogła wypaść jako dziesiąta. Za chwilę ona jednak przyszła. Byliśmy
szczęśliwi, że jesteśmy razem, i że mamy dziecko. Gdybym nie zabrał dziecka ze
sobą, byłaby ona poszła z dzieckiem na wysiedlenie.
Pobiegłem się
dowiedzieć, co z bratankiem, który teraz został sam, czy go przypadkiem nie
zdziesiątkowali, ale został. Wróciłem na plac do mojej dorożki.
Na placu już nie
było ludzi, a tylko na kamieniach leżały niemowlęta w poduszkach. Podjechałem z
dorożką i kazali mi te niemowlęta załadować. Zacząłem je pomału układać.
Przybiegł SS-owiec i oświadczył, że jak się nie pospieszę, to mnie zastrzeli.
Przybiegł ten drugi i zaczął te dzieci rzucać na doroszkę. Szybko, jedno na
drugie. Jak kamienie. Nadbiegł znów inny i zaczął krzyczeć: “Człowieku co ty
robisz, przecież to dzieci!”. Zacząłem się tłumaczyć, że grozi mi kula, wtedy
on powiedział, żebym się nie bał, żebym to robił pomału i ostrożnie. Później
stanęli dwaj SS po obu stronach dorożki i odwiozłem te dzieci do baraku na
strzelnicy.
Tam czekał
transport do wysiedlenia.
Wróciłem stamtąd i
stanąłem na ulicy Nowej koło Judenratu, bo powiedzieli, że na drugą stronę,
gdzie mieszkałem, już wrócić nie będzie wolno. Tam już getta nie będzie. Tylko
OD wolno będzie wrócić po swoje rzeczy.
Na placu
Magdeburskim, który był granicą, trzymali służbę OD i nie przepuszczali nikogo,
ani po dzieci, ani po jedzenie. Po drugiej stronie było bardzo dużo ukrytych
ludzi i każdy chciał sobie rodzinę ściągnąć. Ludzie dawali OD i dorożkarzom
złote zegarki, pierścionki, żeby ich rodziny poprzewozić na tę stronę.
Niektórzy OD przyprowadzali, a niektórzy bali się nawet pójść po swoje rodziny.
Ja pojechałem również.
Miałem przecież tam siostrę i krewnych. Ale OD nie przepuścił mnie. Powiedział
że nie może mnie przepuścić, bo go zastrzelą. Ja powiedziałem, że muszę
pojechać zabrać coś do jedzenia dla konia i pojechałem. Przyjeżdżam na
podwórze. Wołam, żeby wyszli z bunkra, ale nikt się nie odzywał, gdyż bali się
że to policja. Poszedłem do nich i powiedziałem, że muszą stąd pójść. Getta tu
nie będzie. Ale mówiłem, że gdy OD ich zobaczy, to ich weźmie na wysiedlenie.
Spytałem o
siostrę. Powiedzieli, że wyszła rano, bo dziecko płakało. W międzyczasie
siostra usłyszała mój głos i wyszła do mnie. Siedziała prawie cały dzień na
wierzchu i Bóg ją strzegł i uchronił.
Wziąłem siostrę z
dzieckiem i jeszcze kilka małych dzieci na wóz, a reszcie dałem wskazówki,
gdzie stoi warta. Żeby się tamtędy przeczołgali. Przykryłem dzieci i siostrę
słomą i sianem i wróciłem na ulicę Nową. Było tam puste mieszkanie na drugim
piętrze po wysiedlonych. Weszliśmy tam. Tylko moja teściowa, gdy chciała wejść
do mieszkania na Nowej została zauważona przez OD i zabrano ją, ponieważ była
bez pieczątki. Była do dyspozycji Rummelmana.
Mój kuzyn
dorożkarz, który widział, że ja wszystkich przeprowadziłem, chciał też jechać
po swoją matkę, która była ukryta po tamtej stronie w szafie. Jedna połowa
szafy była otwarta, a w drugiej połowie ona siedziała na krzesełku, przykryta
płaszczem. Chodzili cały dzień, szukać ukrytych, a jej nie spostrzegli. Kuzyn
zaszedł do matki, wziął ją na powóz i chciał przewieźć na drugą stronę getta.
Zauważył go OD Weisser, który był jego dalszym krewnym, ale ściągnął mu matkę z
dorożki. Nie pomogły żadne prośby. Zamknął ją do dyspozycji Rummelmana.
Pies mój, o którym
zapomniałem i który był uwiązany na łańcuchu w moim domu, zerwał się nocą z
łańcucha i odnalazł mnie na nowym mieszkaniu.
Na tym zakończył
się drugi dzień drugiego wysiedlenia.
We wrześniu 1942
r, nad ranem, musieli wszyscy Żydzi zebrać się w tej części getta, która
obejmowała ulice: Szpitalną, Bożnic i Nową. Już o godzinie ósmej zeszli się gestapowcy,
żandarmi, schupo itp. Polecili wszystkim Żydom obojga płci, jak i dzieciom,
ustawić się w szeregach i pojedynczo przepuszczali w stronę ulicy
Starodąbrowskiej, badając każdego dokumenty. A który nie miał przepustki, tego
zatrzymano do wysiedlenia. Równocześnie część Niemców chodziła po domach,
badając, czy wszyscy Żydzi wyszli na ulicę. Jeśli kogoś znaleźli - zabierali do
wysiedlenia, a starszych nawet na miejscu strzelano.
Ja poszedłem na ulicę
Starodąbrowską, gdyż ja miałem pieczątkę, z córeczką, którą mi się udało
niepostrzeżenie zabrać, gdyż właściwie dzieci zabierano na wysiedlenie.
Do południa tego
dnia zabrano na wysiedlenie już kilkaset osób. Zaledwie znalazłem się w domu i
chciałem się przebrać, gdy nadeszło trzech Schutzpolicjantów ze Starostwa i
polecili mi wraz z moim sublokatorem Kalmanem Hirschem zabierać z sąsiedniego
składu papier i przewozić do starostwa niemieckiego, przy placu Sobieskiego.
Gdy wracaliśmy ze
starostwa nadjechała kolumna około trzydziestu wozów chłopskich, na których
załadowani byli Żydzi do wysiedlenia. Wieziono ich na miejsce zborne, do szkoły
Czackiego. Między innymi na tych wozach zauważyliśmy synka mojego sublokatora
Hirscha Kalmana, a z moich krewnych było też kilka osób, którzy z daleka dawali
nam znaki pożegnania, na które my jednak nie mogliśmy reagować.
Zaledwie wróciłem
do domu, musiałem zaraz zaprzęgać konia w celu odwiezienia zwłok leżących w
pobliżu, Żydówki, która zmarła wskutek
ataku.
Pierwotnie
naznaczono dzień poniedziałkowy na wywiezienie ze szkoły Czackiego Żydów
przeznaczonych na wysiedlenie. Kiedy jednak wróciłem do domu, po odwiezieniu
zwłok, nadbiegł mój bratanek Manak Izaak, który oznajmił, że widział z okna
domu położonego naprzeciw szkoły Czackiego, iż już tego samego dnia Niemcy wyprowadzają
Żydów ze szkoły na wysiedlenie. Czem prędzej tedy porwałem różne części
garderoby i powiozłem na stację towarową dla moich bliskich, lecz nie pozwolono
mi tej garderoby bezpośrednio do rąk moich bliskich oddać. Przypadkowo
natrafiłem na znajomego żandarma niemieckiego, nazwiskiem Kosman, który
mieszkał u mojego brata i któremu ten Kosman zabrał całe urządzenie domowe; i
ten żandarm kazał mi z daleka rzucić w stronę wysiedlonych, trzymaną garderobę.
Ja nie chciałem tego zrobić, bo wiedziałem, że w ten sposób nie dostanie się
ona do ich rąk. Wobec tego Kosman kazał siebie wraz z pięcioma innymi
żandarmami odwieżć ze stacji do miasta. Czterech z nich wyszło z mej dorożki
przed starostwem, a Kosman w towarzystwie drugiego pojechał na ulicę Starodąbrowską
4, skąd z domu zabrali wózek dziecinny. Z załadowaną na nim walizką odwiozłem
ich z powrotem na plac Sobieskiego, po czym powróciłem do domu i tu, wraz z
bratankiem, płakaliśmy nad ciężkim losem naszych, którzy bez zaopatrzenia
zostali zabrani w drogę. Nadjechał jednak ze stacji mój najmłodszy brat, gdzie
woził jedzenie dla wysiedleńców i pocieszył nas, że oprócz własnej żony i synka
widział się z drugim bratem, któremu podał pakunek z żywnością.
Tak upłynęła
sobota.
Niedziela upłynęła
spokojnie.
W poniedziałek
Niemcy zbierali jeszcze resztę Żydów, zwłaszcza, że z prowincji przywieźli
świeżych, i tak zebranych znów odstawili na stację do wysiedlenia.
Ja musiałem wozić
przy tej sposobności gestapowców na stację kolejową. Podczas tego nie zauważyłem
żadnych większych ekscesów niemieckich względem Żydów. Panował tylko płacz i
krzyk wysiedleńców, którzy wołali także o wodę, bo był to dzień gorący i wodę
tę niektórym Żydom udało się podać wysiedlonym.
Na tym skończyło
się drugie wysiedlenie.