Wysiedlenie zaczęło się 18 czerwca 1942 r.
Zaraz w pierwszą
noc posłał po mnie prezes, bym przyjechał z wszystkimi dorożkami, i wtedy wolno
było całą noc chodzić i rejestrować się w firmach. Późną nocą przyjechało
gestapo pod Judenrat i obstawiło budynek. Przywieźli papiery z
“Arbeitsunfähig”, i nakazali urzędnikom sporządzić listy: Arbeitsunfähing - od
50 do 60 lat i od 12 do 13, i osobno ludzie ponad 60 lat. Żona i dzieci do lat
13 należały do tej samej kategorii co mąż; nad ranem OD zanosiło karty
wysiedlenia i odbierało meldekarty. Później każdy OD dostawał jedną ulicę, tam
zbierał wszystkich idących na wysiedlenie i prowadził całą grupę na Rynek,
gdzie oddawał ich w ręce gestapo.
Pierwszą noc
jeździłem do 7.30 rano. Rano spałem przy ul. Legionów, przy firmie Lanego;
czekałem na brata, który tam był kierownikiem i chciałem tam zarejestrować
żonę, jako pracującą, ponieważ z zawodu była krawcową.
Mogłem wtedy
zarobić dużo pieniędzy, ale nie chciałem. Przyszedł wtedy stary rabin Josef
Chaim Teitelbaum z córką. Miał iść po pieczątkę na gestapo, ponieważ był
rabinem rządowym i należał do Judenratu. Chciał mi zapłacić bardzo dużo, ale
nie chciałem od niego pieniędzy i zawiozłem go bez pieniędzy. Powiedział mi
wtedy “Bóg Ci to wynagrodzi”. Stamtąd pojechałem wprost do domu, puściłem konia
do stajni i o ósmej miałem jak i wszyscy stawić się do szkoły Czackiego po
pieczątki. Pobiegłem pod szkołę Czackiego, stało tam kilka tysięcy ludzi w
kolejce, w salach siedzieli gestapowcy. Wszystkie drzwi, z cudu tego
rabina, stały jednak przede mną otwarte.
Wszedłem prosto, mimo, że inni stali w kolejce, ja przechodziłem i nikt nic nie
mówił. Wszedłem do sali i tam siedział Sturmführer Rummelmann. Doszedłem do
stołu z meldkartą, a on mi się pyta “Was für ein Beruf?”. Odpowiedziałem mu:
“Kutscher”, mówię, że w zeszłym tygodniu jeździłem z nim cały dzień, a on na to
“Mensch, hast du Glück” i dał mi od razu pieczątkę. Spytał się kogo mam
jeszcze, a gdy mu powiedziałem, że mam żonę i córeczkę, kazał im też dać
pieczątki. Nie wiedziałem nawet, czy to dobra pieczęć czy zła, bo to było
pierwszy raz, kiedy dawano podwójne pieczątki - ja dostałem okrągłą pieczątkę.
Dopiero po drodze spotkałem OD i on mi powiedział, że prezes i urzędnicy
Judenratu dostali takie same, i że to jest dobra pieczątka.
O godzinie 8.30
byłem już z powrotem w domu.
O godzinie 9.00
przybiegł do mnie OD, że mam natychmiast jechać do prezesa. Po dwóch dniach i
dwóch nocach jazdy, musiałem jechać dalej. Jeździłem cały dzień i całą noc, a o
czwartej nad ranem otoczyli Judenrat. Przyszedł też OD Mendlaufer i mówi:
“Izaak, ty tutaj? Ty masz wysiedlenie, ja byłem u ciebie w domu, zawiadomiłem
żonę i macie pójść, oddaj meldkartę”. Ja mu nie chciałem jej dać. Przyszedł OD
Keller i mówi: “Izaak nie stawiaj się, patrz, ja jestem OD, mam pieczątkę i też
mam wysiedlenie”. Pojechałem wprost do domu, zapakowałem walizki, a konie były
tak zmęczone, że nie chciały nic jeść, i o 5.30 rano zabrał nas OD razem z
kilkuset innymi ludźmi. Na rogu Polnej i Widoku jechał akurat mój furman i mówi
do mnie: “Panie gospodarzu, gdzie pan idzie, sam słyszałem, jak gestapowiec
czytał - kto ma pieczątki, ten nie idzie na wysiedlenie”. Poprosiłem o zwrot
meldekarty OD, ale ten nie chciał się zgodzić, kazał mi iść na gestapo. Gdy
odszedł po innych ludzi i staliśmy chwilkę na Polnej, złapałem dorożkę,
wsadziłem żonę i dziecko i pojechałem na gestapo. Tam nie było nikogo.
Pojechałem więc pod Judenrat, ale tam była masa ludzi. Ledwo dostałem się do
Reissa i opowiedziałem mu wszystko. Reiss kazał mi wrócić, żeby mi natychmiast
oddano papiery. OD nie zgodził się na to, ale go chciałem pobić, więc mi je
zwrócił. Pojechałem znów pod Judenrat z żoną i córką w powozie, tudzież z
walizkami. Dehrhaupt ustawiał właśnie ludzi z pieczątkami i miał z nimi pójść
na Rynek, pytać się gestapo, co robić. Mnie też kazał stanąć w ogonku, ale ja
nie ruszałem się od konia i powozu. W pięć minut później wrócił sam Lehrhaupt,
bez ludzi. Zostali na rynku do wysiedlenia. Wtedy w budynku i na podwórzu
Judenratu było kilkaset ludzi z pieczątkami i bez pieczątek. Wtem nadjechało
gestapo autem, a ja stałem wtedy w sieni. Mignąłem z daleka na furmana, żeby
odjechał z żoną i dzieckiem. Przyjechali po cztery dziewczęta do roboty, i
kazali dać tylko takie, które miały pieczątki.
Parę minut
przedtem stałem w sieni z teściem dyrektora Schippera i słyszałem jak mówili,
że ci z pieczątkami będą wolni. Gdy poszli po te dziewczęta, ja stanąłem przy
drzwiach i skoczyłem na aryjską dorożkę, która mię odwiozła do domu. Pół godziny później nadjechała dorożka do
sąsiada. Sąsiad przyszedł do mnie i powiedział: “Bój się Boga, co się tam
dzieje, kilkaset trupów!”.
Resztę wtedy
rozstrzelano. Nikt z tej ulicy nie został przy życiu – później brat bał się
przebywać w domu, gdyż nie miał pieczątki. Zabrał mojego konia i powóz i
wyjechał na miasto – tak czuł się pewniejszy.
W tym dniu nie
wolno było być Żydom na ulicy. Chcieli go zastrzelić, więc uciekł z koniem i
powozem na ulicę Spadzistą, do dorożkarza Wielgusa. Gospodyni bała się, że to
Żyd, wzięła konie i powóz, wprowadziła na oborę, a jego wygnała. Zdjął więc
bluzę, aby nie iść z opaską i przybiegł do mnie polami. O godzinie 4.30
przybiegł sąsiad Klein, rzeźnik, miał obok mnie szopę na własnej parceli,
powiedział do mojej żony: “Bój się pani Boga, co się tam poniżej dzieje, idą
gestapowcy z Krakowa, SS i Baudienst i strzelają każdego z pieczątką i bez,
przeważnie mężczyzn”. Żona poczęła mnie prosić, abym się schował, nie chciałem,
ale w końcu uległem jej prośbom i schowałem się do piwnicy. Drzwiczki od
piwnicy zarzucili drzewem i ustawili leżak, który zakrywał drzwi. Gdy gestapo
weszło do mieszkania, mieli wtedy opieczętować moje mieszkanie, bo ja byłem
jeszcze wcześniej przeznaczony do wysiedlania i byłem na liście. Właściwie to
najpierw weszli do moich lokatorów Garderów i Friedhaberów z Krakowa.
Friedhaber uciekł i schował się do dołu kloaczego, a chłopak jego
dziewięcioletni uciekł w pola. Trzynastoletni chłopak Garderowej ukrył się na
strychu stajni. Została tylko Garderowa z siedmioletnią córeczką i
Friedhaberowa. Wszedł SS do mieszkania, wyciągnął je i parę kroków za bramą
zastrzelił. Weszli do drugiego mieszkania, gdzie mieszkali Dorflauferowie, też
z Krakowa, ale byli już wysiedleni. Zostały dwie córki i syn. Gdy SS uzgodniło,
że zostały dzieci wysiedlonych, nie zabrali rzeczy, bo byli bardzo biedni.
Prawie wtedy bratowa weszła do stajni z dzieckiem, które miało półtora roku.
Gdy moja córeczka widziała, że SS wchodzi do nas, zawołała: “Mamusiu, ja tu nie
będę” i wbiegła do stajni. SS od razu wszedł do klozetu, potem na strych, a
gestapowiec wszedł do mieszkania i powiedział do żony, że jeżeli jest tu ktoś ukryty, to je wszystkie
wystrzela, więc niech powie prawdę. Ona powiedziała, że się nikt nie ukrył.
Pyta się więc żony, gdzie ja jestem. Odpowiedziała mu, że jestem furmanem i
pojechałem do Judenratu. W międzyczasie SS zeszedł ze strychu, a ja leżałem pod
schodami. Drzewo się przewróciło, i byłem pewny, że to usuwają drzewo. Mówię
więc do brata: “Chodźmy, ostatnia nasza chwila”, wdziałem czapkę, powiedziałem:
“Szalom Izrael” i chciałem wyjść. W międzyczasie gestapo legitymowało żonę o pieczątkę.
Żona miała pieczątkę, przyszedł SS ze strychu i Baudienści i powiedzieli, że
nie ma nikogo. Baudienści zaraz też pobiegli do szaf i chcieli rabować, a
gestapo powiedziało, że nie wolno nic brać, gdyż tu wszystko w porządku.
Lokatorzy pięć minut wcześniej widzieli mię w mieszkaniu i nie wiedzieli, że
się ukryłem, ale gdy gestapo wróciło i pytało o mnie, też powiedzieli, że
jestem Kutscherem i pracuję w Judenracie. Na szczęście nie weszli do stajni i
nie zaglądali do dołu kloacznego. Odeszli od nas szczęśliwie.
Naprzeciw nas mieszkał krawiec Sielberman, któremu rano wysiedlono żonę i dwoje dzieci. Był schowany za szafą; wyciągnęli go zza szafy i zaczęli bić, a on wołał: “Wy katy i na was przyjdzie czas”, za nim stał jednak jeden z toporem, tylko mignął nim i uciął Silbermanowi głowę.
Wszyscy byli pijani.
Ta kobieta sublokatorka żyła jeszcze i bardzo stękała. Usłyszał to gestapowiec,
wrócił do niej i zastrzelił ją z rewolweru. Później kazał ten gestapowiec wyjść
żonie profesora z synkiem - ona bardzo płakała i prosiła o życie - oglądnął, że
ma pieczątkę i puścił ją. W międzyczasie koledzy, którzy jeździli dorożkami tam
i z powrotem widzieli zabitego mężczyznę przed moją furtką i powiedzieli innym,
że to mnie zabili i że ja nie żyję.
W następnym domu
mieszkała rodzina z czworgiem dzieci. Jedna starsza córka miała pieczątkę, a
ojca matkę, dwie siostry i jednego brata zabito siekierami w jej obecności.
Mówiła później, że nic nie płakała, bo płakać nie mogła.
Poszli o dwa domy
dalej. Tam mieszkali Waldowie – ojciec, matka, dwie siostry i brat – wszystkich
zabili siekierami. Jedną siostrę, Estkę, oglądałem później - miała głowę osobno
odrąbaną.
O ósmej rano chciałem wyjechać swoją dorożką do miasta. Gdy ujechałem ulicą parę metrów zatrzymał mnie gestapowiec krakowski, ten, który w poprzedni dzień tu mordował. Spostrzegłem, że kilka metrów dalej klęczą ludzie. Musiałem jechać z tym gestapowcem, oraz z OD Berkelhamerem i Baudienstami do każdego domu na ulicy Widok. Baudienści wchodzili do każdego mieszkania żydowskiego i wyganiali wszystkich Żydów na ulicę. Gestapowiec krakowski wszystkich legitymował. Tych, którzy mieli pieczątki ustawił po jednej stronie, a którzy nie – po drugiej. Niektórzy starsi Żydzi, którzy nie mieli pieczątek, a których ustawiono pod ścianą zaczęli odmawiać modlitwę “Widuj”. Niektórzy, a byli to krawcy, którzy pracowali dla wojska, wyszli wprost od maszyn i warsztatów i pokazywali, że są robotnikami i pracują dla wojska, ale ten gestapowiec nic się nie odzywał, tylko legitymował i ustawiał ludzi. Z kilku domów zebrał wszystkich i powiedział: “Z pieczątkami wszyscy do domu, tych bez pieczątek ustawić czwórkami”.
OD ich prowadził,
Baudienści szli z tyłu, a następnie ja dorożką wiozłem gestapowca. Doszliśmy do
placu na ulicy Widok. Tam musieli klęknąć wszyscy z głowami do ziemi. Pilnowało
ich Schupo, a myśmy wrócili znowu na ulicę Widok w górę. Jechałem, aż kazał się
zatrzymać przed domem 45. Mieszkała tam matka i córka aptekarza ze Lwowa. Matka
miała lat 80, a córka 60. Wyprowadził je z domu i kazał je odprowadzić osobno na
plac. Potem weszli do mojego domu - 45a. Prosiłem, że to jest mój dom, moja
żona i córka. Reszta się ukryła, prócz jednego chłopca, o którego też prosiłem,
że jest sam jeden i że jest u mnie, bo matkę mu zabrali. I zostawił wszystkich.
Siedziałem w domu
cały dzień. Wciąż słyszałem strzały, gdyż od mojego domu nie było daleko do
cmentarza. Poszedłem na strych, wyciągnąłem dachówki i wszystko widziałem, co
się działo na cmentarzu. W dniu tym było o wiele mniej zabitych, niż w
pierwszym dniu wysiedlania. Wtedy prowadzili wszystkich na Rynek, tam wybierali
mocnych, silnych i młodych ludzi - dawali im pieczątki i kazali ustawić się
osobno. Wieczorem odprowadzili transport na stację do wagonów.
Wozy jeździły,
zbierały z całego miasta trupy, a tym, którzy mieli pieczątki, kazali wracać do
domu.
Na cmentarzu
pracowano całą noc. Zaprowadzono tam bowiem elektrykę. Wożono całą noc z
Judenratu na cmentarz wódkę, kiełbasę, papierosy, piwo i Schupo jadł i pił przy
strzelaniu i grzebaniu. Grzebali też Żydzi wyznaczeni z Judenratu, a tych,
którzy nie mieli już siły dłużej grzebać, strzelano. Niektóry pijany SS brał
kilku Żydów i robił z nimi gimnastykę. Kazał im biegać wśród pomników tam i z
powrotem. Kazał im się wspinać na drzewa cmentarne i na wysokie pomniki, a
później ich strzelał.
To wszystko widziałem z dachu mojego domu.
W getcie zrobił
się popłoch. Gdy stałem przy bramie Judenratu, stał tam też OD Teitelbaum, Żyd
wysiedlony z Niemiec. Inny OD, jakaś Polka, i jedna Żydówka w żałobie wyszli
poza getto. Za chwilę zadzwonił po mnie gestapowiec Jeck, i pojechałem z nim na
stację - tam złapał na stacji tę Żydówkę i Polkę, przywiózł je do getta,
zaprowadził do prezesa, pytał kto je wypuścił, a jedna z nich powiedziała, że
nie zna nazwiska tych OD. Przyjechał Rummelmann i wydał rozkaz, że za pół
godziny wszyscy OD mają być w getcie. Po pół godzinie przyjechali znowu Jeck i
Rummelmann i kazał zebrać OD za pięć minut na podwórzu Judenratu. Zapytał się
od razu: “Kto tu miał służbę w bramie o godzinie jedenastej?”. Dyżurny
skontrolował w książce i powiedział, że OD Teitelbaum ten z Niemiec, bo był
drugi o takim nazwisku, ale z Polski. Zapytał go Rummelmann, czy wypuścił tę
panią poza getto, odpowiedział, że tak. Zapytany dlaczego, odrzekł, że szły z
jakimś OD więc wypuścił. Zapytano się go więc, kim był ten drugi, który je
wyprowadził. Pokazał więc na drugiego, który nazywał się Krieger. Rummelmann
kazał więc całej czwórce się odwrócić, a reszcie OD rozejść się. Gdy się
rozeszli, od razu te dwie kobiety i dwóch OD zastrzelił.
Ja musiałem
odwieźć wtedy trupy na cmentarz. Z wozu ciekła krew na całą drogę.
Na drugi dzień,
mimo wszystko, popłoch się zwiększał. Mówiono coraz więcej o wysiedleniu. Mój
furman odwiózł Rummelmana o godzinie 7.30 wieczór do domu i prosił go o
Bezugsschein, że będzie mógł przyjechać po niego jak zwykle, bo wie, że będzie
wysiedlenie i nie pozwolą mu getta opuścić. Wtedy Rummelmann śmiał się, ale w
końcu się rozgniewał, i powiedział, że żadnego wysiedlenia nie będzie, że Żydzi
są mądrzejsi od niego, i więcej wiedzą, bo on o niczem nie wie i żadnego
wysiedlenia nie będzie.
We wtorek znowu jeździłem z Rummelmanem, znowu jeździliśmy odpieczętowywać mieszkania. Do którego mieszkania wszedł, przeglądał rzeczy, sukno, dobre ubrania, złoto i pieniądze i zbierał to do walizki. Woziliśmy to do jego biura, ja zanosiłem i wkładałem do jego biurka. Gdzie trafił na podwórzu jakiegoś Żyda, legitymował go, a który nie miał pieczątki, strzelał go na miejscu.
Gdy po ulicy z nim
jeździłem, a który Żyd mu się nie ukłonił, kazał mi stanąć, przywoływał Żyda,
legitymował go, a gdy ten nie miał pieczątki strzelał go, a gdy miał pieczątkę,
pytał się, dlaczego się nie kłania. Gdy Żyd odpowiedział, że go nie zauważył,
brał ode mnie biczysko, odwracał drugim końcem i tak długo bił po głowie, aż
się krew lała. Tak było przez jakiś czas. Później, gdy się to rozeszło pomiędzy
Żydami, rozpoznawali już mojego konia z daleka, i albo prędko się chowali, albo
kłaniali się aż do ziemi.
Nad ranem przyszła do mnie bratowa z dziećmi, bo wiedziała że mam kryjówkę nad stajnią. Było tam już czterdzieści osób i bratowej było za duszno. Zeszła z powrotem i poszła do męża tam, gdzie się ukrył. Tam była bardzo dobra kryjówka w piwnicy, z której było drugie wyjście. Drzwi były zamaskowane drzewem i węglem. Do pierwszej piwnicy napuszczono dużo wody, tak, że zakryła wszystko. Nikt by tam nie odkrył niczego i byli bardzo bezpieczni. A więc wszyscy moi, którzy nie mieli pieczątek, ukryli się. Ja zbierałem się do wyjazdu na plac.
Wtem przybiegł
ktoś do domu i wołał, że na placu dają pieczątki dodatkowo młodym ludziom i że
już kilku pieczątki otrzymało. Jeden z mojego bunkra też wyleciał na plac i
dostał pieczątkę. Nazywał się Wolf Luksemberg. Stałem wtedy w dorożce na Placu
Magdeburskim, gdy ten Luksemberg podbiegł do mnie i pokazał, że ma pieczątkę i
pobiegł do domu ukryć się.
Miałem w tym
bunkrze siostrę, dwuletnią córeczkę i szwagra. Szwagier też wybiegł z bunkra,
gdyż był młody i zdrowy i pobiegł na plac. Zrobił się popłoch, nadbiegło dużo
ludzi, bo każdy chciał mieć pieczątkę, a wówczas gestapowcy, którzy siedzieli
przy sobie na środku placu, kazali wszystkim klękać do wysiedlenia. Było już na
placu kilka tysięcy ludzi, klęczeli głowami do ziemi, a który podniósł głowę
był bity do nieprzytomności. Od czasu do czasu niektóry z klęczących wstawał,
podbiegał do stołu i udawało mu się dostać pieczątkę. Mój szwagier też wstał,
chciał dolecieć do stołu, ale jeden SS zaczął go tak bić, że go ogłuszył i
zamiast lecieć z powrotem do szeregu biegł w inną stronę. Wtedy SS strzelił za
nim i on upadł. Ci, którzy klęczeli, nie widzieli tego, bo musieli głowy
trzymać przy ziemi. Tylko ja widziałem z góry śmierć swojego szwagra, i nie
mogłem mu nic pomóc.
We czwartek, w trzeci dzień wysiedlenia w Tarnowie, znowu nie wolno było Żydom wychodzić na ulicę. Siedziałem cały dzień w domu. Co parę minut przychodził SS z OD i legitymowali, czy się ma pieczątki. W tym dniu było o wiele więcej trupów niż w dniu drugim. W tym dniu wozili starców i dzieci do Zbylitowskiej Góry, w pobliże majątku Żaby, za klasztorem. Tam Baudienści kopali doły. Na drugi dzień opowiadali okoliczni gospodarze, iż widzieli, jak żywe dzieci wrzucano do dołów, a za dziećmi wrzucano granaty, a potem zasypywano ziemią. Wszyscy - dzieci i starzy - musieli rozebrać się do naga. Starych strzelali z karabinów maszynowych.
W piątek rano przyjechałem pod Judenrat. Przybiegł zastępca komendanta OD Wasserman, oraz urzędniczka Leiblowa z pakunkiem dla ojca, który dzień przedtem był wysiedlony. Grupa, w której się znajdował, była umieszczona jeszcze na Piaskówce, w barakach przy strzelnicy. Pojechałem tam, ale w międzyczasie już wywieziono wszystkich w niewiadomym kierunku, i nikogo nie zastałem.
Z powrotem wróciłem pod Judenrat. Tu zbierano ludzi, by posłać ich na cmentarz. Trzeba było zmienić grabarzy, którzy byli już bardzo zmęczeni, a prezes bał się, że gdy opadną z sił, zostaną rozstrzelani. Pojechałem tam z OD meldować, że przychodzą inni ludzie. Nie chcieli ich przyjąć, bo mówili, że tylko jeszcze jedna godzina roboty. Skończyli robotę, wyprowadzili grabarzy do szkoły Czackiego, by ich wysiedlić. Pojechał tam jednak prezes i wyprosił ich zwolnienie. Tak zakończyło się pierwsze wysiedlenie. Mówiono, że na wysiedlenie poszło wówczas w niewiadomym kierunku sześć tysięcy, a na miejscu zabito dwanaście tysięcy Żydów.
Ciąg dalszy - w kolejnym wpisie