Poszukujemy - Odkrywamy

Poszukujemy - Odkrywamy

piątek, 22 sierpnia 2025

Likwidacja getta w Tarnowie. Pierwsze wysiedlenie

Wysiedlenie zaczęło się 18 czerwca 1942 r.

Zaraz w pierwszą noc posłał po mnie prezes, bym przyjechał z wszystkimi dorożkami, i wtedy wolno było całą noc chodzić i rejestrować się w firmach. Późną nocą przyjechało gestapo pod Judenrat i obstawiło budynek. Przywieźli papiery z “Arbeitsunfähig”, i nakazali urzędnikom sporządzić listy: Arbeitsunfähing - od 50 do 60 lat i od 12 do 13, i osobno ludzie ponad 60 lat. Żona i dzieci do lat 13 należały do tej samej kategorii co mąż; nad ranem OD zanosiło karty wysiedlenia i odbierało meldekarty. Później każdy OD dostawał jedną ulicę, tam zbierał wszystkich idących na wysiedlenie i prowadził całą grupę na Rynek, gdzie oddawał ich w ręce gestapo.



Pierwszą noc jeździłem do 7.30 rano. Rano spałem przy ul. Legionów, przy firmie Lanego; czekałem na brata, który tam był kierownikiem i chciałem tam zarejestrować żonę, jako pracującą, ponieważ z zawodu była krawcową.

Mogłem wtedy zarobić dużo pieniędzy, ale nie chciałem. Przyszedł wtedy stary rabin Josef Chaim Teitelbaum z córką. Miał iść po pieczątkę na gestapo, ponieważ był rabinem rządowym i należał do Judenratu. Chciał mi zapłacić bardzo dużo, ale nie chciałem od niego pieniędzy i zawiozłem go bez pieniędzy. Powiedział mi wtedy “Bóg Ci to wynagrodzi”. Stamtąd pojechałem wprost do domu, puściłem konia do stajni i o ósmej miałem jak i wszyscy stawić się do szkoły Czackiego po pieczątki. Pobiegłem pod szkołę Czackiego, stało tam kilka tysięcy ludzi w kolejce, w salach siedzieli gestapowcy. Wszystkie drzwi, z cudu tego rabina,  stały jednak przede mną otwarte. Wszedłem prosto, mimo, że inni stali w kolejce, ja przechodziłem i nikt nic nie mówił. Wszedłem do sali i tam siedział Sturmführer Rummelmann. Doszedłem do stołu z meldkartą, a on mi się pyta “Was für ein Beruf?”. Odpowiedziałem mu: “Kutscher”, mówię, że w zeszłym tygodniu jeździłem z nim cały dzień, a on na to “Mensch, hast du Glück” i dał mi od razu pieczątkę. Spytał się kogo mam jeszcze, a gdy mu powiedziałem, że mam żonę i córeczkę, kazał im też dać pieczątki. Nie wiedziałem nawet, czy to dobra pieczęć czy zła, bo to było pierwszy raz, kiedy dawano podwójne pieczątki - ja dostałem okrągłą pieczątkę. Dopiero po drodze spotkałem OD i on mi powiedział, że prezes i urzędnicy Judenratu dostali takie same, i że to jest dobra pieczątka.

O godzinie 8.30 byłem już z powrotem w domu.

O godzinie 9.00 przybiegł do mnie OD, że mam natychmiast jechać do prezesa. Po dwóch dniach i dwóch nocach jazdy, musiałem jechać dalej. Jeździłem cały dzień i całą noc, a o czwartej nad ranem otoczyli Judenrat. Przyszedł też OD Mendlaufer i mówi: “Izaak, ty tutaj? Ty masz wysiedlenie, ja byłem u ciebie w domu, zawiadomiłem żonę i macie pójść, oddaj meldkartę”. Ja mu nie chciałem jej dać. Przyszedł OD Keller i mówi: “Izaak nie stawiaj się, patrz, ja jestem OD, mam pieczątkę i też mam wysiedlenie”. Pojechałem wprost do domu, zapakowałem walizki, a konie były tak zmęczone, że nie chciały nic jeść, i o 5.30 rano zabrał nas OD razem z kilkuset innymi ludźmi. Na rogu Polnej i Widoku jechał akurat mój furman i mówi do mnie: “Panie gospodarzu, gdzie pan idzie, sam słyszałem, jak gestapowiec czytał - kto ma pieczątki, ten nie idzie na wysiedlenie”. Poprosiłem o zwrot meldekarty OD, ale ten nie chciał się zgodzić, kazał mi iść na gestapo. Gdy odszedł po innych ludzi i staliśmy chwilkę na Polnej, złapałem dorożkę, wsadziłem żonę i dziecko i pojechałem na gestapo. Tam nie było nikogo. Pojechałem więc pod Judenrat, ale tam była masa ludzi. Ledwo dostałem się do Reissa i opowiedziałem mu wszystko. Reiss kazał mi wrócić, żeby mi natychmiast oddano papiery. OD nie zgodził się na to, ale go chciałem pobić, więc mi je zwrócił. Pojechałem znów pod Judenrat z żoną i córką w powozie, tudzież z walizkami. Dehrhaupt ustawiał właśnie ludzi z pieczątkami i miał z nimi pójść na Rynek, pytać się gestapo, co robić. Mnie też kazał stanąć w ogonku, ale ja nie ruszałem się od konia i powozu. W pięć minut później wrócił sam Lehrhaupt, bez ludzi. Zostali na rynku do wysiedlenia. Wtedy w budynku i na podwórzu Judenratu było kilkaset ludzi z pieczątkami i bez pieczątek. Wtem nadjechało gestapo autem, a ja stałem wtedy w sieni. Mignąłem z daleka na furmana, żeby odjechał z żoną i dzieckiem. Przyjechali po cztery dziewczęta do roboty, i kazali dać tylko takie, które miały pieczątki.

Parę minut przedtem stałem w sieni z teściem dyrektora Schippera i słyszałem jak mówili, że ci z pieczątkami będą wolni. Gdy poszli po te dziewczęta, ja stanąłem przy drzwiach i skoczyłem na aryjską dorożkę, która mię odwiozła do domu. Pół  godziny później nadjechała dorożka do sąsiada. Sąsiad przyszedł do mnie i powiedział: “Bój się Boga, co się tam dzieje, kilkaset trupów!”.



 godzinie jedenastej brat mój chciał pójść do swojej żony i dziecka, a mieszkał przy innej ulicy. Jak tylko wszedł do mieszkania nadbiegł OD Sambor i wyciągał go na plac Magdeburski z żoną i dziećmi. Całą ulicę Starodąbrowską i Dwernickiego, gdzie były baraki z największą biedotą żydowską, wygnano wtedy na kontyngent na Plac Magdeburski. Judenrat miał wtedy dostarczyć sześciuset ludzi i dostarczył najbiedniejszych. Przyszedł znajomy OD Klahr do brata i powiedział: “Co ty tu robisz? Uciekaj!”. Brat zabrał żonę i synka i uciekł do mnie. 

Resztę wtedy rozstrzelano. Nikt z tej ulicy nie został przy życiu – później brat bał się przebywać w domu, gdyż nie miał pieczątki. Zabrał mojego konia i powóz i wyjechał na miasto – tak czuł się pewniejszy.

W tym dniu nie wolno było być Żydom na ulicy. Chcieli go zastrzelić, więc uciekł z koniem i powozem na ulicę Spadzistą, do dorożkarza Wielgusa. Gospodyni bała się, że to Żyd, wzięła konie i powóz, wprowadziła na oborę, a jego wygnała. Zdjął więc bluzę, aby nie iść z opaską i przybiegł do mnie polami. O godzinie 4.30 przybiegł sąsiad Klein, rzeźnik, miał obok mnie szopę na własnej parceli, powiedział do mojej żony: “Bój się pani Boga, co się tam poniżej dzieje, idą gestapowcy z Krakowa, SS i Baudienst i strzelają każdego z pieczątką i bez, przeważnie mężczyzn”. Żona poczęła mnie prosić, abym się schował, nie chciałem, ale w końcu uległem jej prośbom i schowałem się do piwnicy. Drzwiczki od piwnicy zarzucili drzewem i ustawili leżak, który zakrywał drzwi. Gdy gestapo weszło do mieszkania, mieli wtedy opieczętować moje mieszkanie, bo ja byłem jeszcze wcześniej przeznaczony do wysiedlania i byłem na liście. Właściwie to najpierw weszli do moich lokatorów Garderów i Friedhaberów z Krakowa. Friedhaber uciekł i schował się do dołu kloaczego, a chłopak jego dziewięcioletni uciekł w pola. Trzynastoletni chłopak Garderowej ukrył się na strychu stajni. Została tylko Garderowa z siedmioletnią córeczką i Friedhaberowa. Wszedł SS do mieszkania, wyciągnął je i parę kroków za bramą zastrzelił. Weszli do drugiego mieszkania, gdzie mieszkali Dorflauferowie, też z Krakowa, ale byli już wysiedleni. Zostały dwie córki i syn. Gdy SS uzgodniło, że zostały dzieci wysiedlonych, nie zabrali rzeczy, bo byli bardzo biedni. Prawie wtedy bratowa weszła do stajni z dzieckiem, które miało półtora roku. Gdy moja córeczka widziała, że SS wchodzi do nas, zawołała: “Mamusiu, ja tu nie będę” i wbiegła do stajni. SS od razu wszedł do klozetu, potem na strych, a gestapowiec wszedł do mieszkania i powiedział do żony, że  jeżeli jest tu ktoś ukryty, to je wszystkie wystrzela, więc niech powie prawdę. Ona powiedziała, że się nikt nie ukrył. Pyta się więc żony, gdzie ja jestem. Odpowiedziała mu, że jestem furmanem i pojechałem do Judenratu. W międzyczasie SS zeszedł ze strychu, a ja leżałem pod schodami. Drzewo się przewróciło, i byłem pewny, że to usuwają drzewo. Mówię więc do brata: “Chodźmy, ostatnia nasza chwila”, wdziałem czapkę, powiedziałem: “Szalom Izrael” i chciałem wyjść. W międzyczasie gestapo legitymowało żonę o pieczątkę. Żona miała pieczątkę, przyszedł SS ze strychu i Baudienści i powiedzieli, że nie ma nikogo. Baudienści zaraz też pobiegli do szaf i chcieli rabować, a gestapo powiedziało, że nie wolno nic brać, gdyż tu wszystko w porządku. Lokatorzy pięć minut wcześniej widzieli mię w mieszkaniu i nie wiedzieli, że się ukryłem, ale gdy gestapo wróciło i pytało o mnie, też powiedzieli, że jestem Kutscherem i pracuję w Judenracie. Na szczęście nie weszli do stajni i nie zaglądali do dołu kloacznego. Odeszli od nas szczęśliwie.

 


Naprzeciw nas mieszkał krawiec Sielberman, któremu rano wysiedlono żonę i dwoje dzieci. Był schowany za szafą; wyciągnęli go zza szafy i zaczęli bić, a on wołał: “Wy katy i na was przyjdzie czas”, za nim stał jednak jeden z toporem, tylko mignął nim i uciął Silbermanowi głowę.

 W następnym domu mieszkał profesor z Krakowa, wraz z żoną i synkiem. Żona i synek mieli pieczątki. Profesora oraz jego sublokatorkę wyprowadzono pod moją furtkę i tam zarąbał ich Baudienst siekierą.

Wszyscy byli pijani. Ta kobieta sublokatorka żyła jeszcze i bardzo stękała. Usłyszał to gestapowiec, wrócił do niej i zastrzelił ją z rewolweru. Później kazał ten gestapowiec wyjść żonie profesora z synkiem - ona bardzo płakała i prosiła o życie - oglądnął, że ma pieczątkę i puścił ją. W międzyczasie koledzy, którzy jeździli dorożkami tam i z powrotem widzieli zabitego mężczyznę przed moją furtką i powiedzieli innym, że to mnie zabili i że ja nie żyję.

W następnym domu mieszkała rodzina z czworgiem dzieci. Jedna starsza córka miała pieczątkę, a ojca matkę, dwie siostry i jednego brata zabito siekierami w jej obecności. Mówiła później, że nic nie płakała, bo płakać nie mogła.

Poszli o dwa domy dalej. Tam mieszkali Waldowie – ojciec, matka, dwie siostry i brat – wszystkich zabili siekierami. Jedną siostrę, Estkę, oglądałem później - miała głowę osobno odrąbaną.

 Tak szli przez całą ulicę Widok i w każdym domu zabijali dwie do trzech osób, bez różnicy, czy się miało pieczątki czy nie. Za chwilę przyjechały platformy i zabierały wszystkie trupy.

 Później zaczęliśmy wychodzić z kryjówek. Zeszli się do mojego mieszkania, bo ich były zapieczętowane. Temu z dołu kloacznego musiałem dać się całkiem przebrać i umyć. Syn jego wrócił z pola. Wszyscy po całodniowym poście zjedli dopiero coś i położyli się u mnie spać. O 4.30 rano przybiegł Wielgus - dorożkarz, u którego był mój koń. Doniesiono mu, że mię zabito. Wołał przez okno: “Pani Izaakowa”, chciał się pytać, co robić z koniem i powozem, bo mąż został zabity. Ja otworzyłem okno, a on zawołał: “To ty żyjesz, bo tu wczoraj donieśli, że cię zabito”. Posłał mi więc powóz z parobkiem do domu.

 O ósmej rano chciałem wyjechać swoją dorożką do miasta. Gdy ujechałem ulicą parę metrów zatrzymał mnie gestapowiec krakowski, ten, który w poprzedni dzień tu mordował. Spostrzegłem, że kilka metrów dalej klęczą ludzie. Musiałem jechać z tym gestapowcem, oraz z OD Berkelhamerem i Baudienstami do każdego domu na ulicy Widok. Baudienści wchodzili do każdego mieszkania żydowskiego i wyganiali wszystkich Żydów na ulicę. Gestapowiec krakowski wszystkich legitymował. Tych, którzy mieli pieczątki ustawił po jednej stronie, a którzy nie – po drugiej. Niektórzy starsi Żydzi, którzy nie mieli pieczątek, a których ustawiono pod ścianą zaczęli odmawiać modlitwę “Widuj”. Niektórzy, a byli to krawcy, którzy pracowali dla wojska, wyszli wprost od maszyn i warsztatów i pokazywali, że są robotnikami i pracują dla wojska, ale ten gestapowiec nic się nie odzywał, tylko legitymował i ustawiał ludzi. Z kilku domów zebrał wszystkich i powiedział: “Z pieczątkami wszyscy do domu, tych bez pieczątek ustawić czwórkami”.

OD ich prowadził, Baudienści szli z tyłu, a następnie ja dorożką wiozłem gestapowca. Doszliśmy do placu na ulicy Widok. Tam musieli klęknąć wszyscy z głowami do ziemi. Pilnowało ich Schupo, a myśmy wrócili znowu na ulicę Widok w górę. Jechałem, aż kazał się zatrzymać przed domem 45. Mieszkała tam matka i córka aptekarza ze Lwowa. Matka miała lat 80, a córka 60. Wyprowadził je z domu i kazał je odprowadzić osobno na plac. Potem weszli do mojego domu - 45a. Prosiłem, że to jest mój dom, moja żona i córka. Reszta się ukryła, prócz jednego chłopca, o którego też prosiłem, że jest sam jeden i że jest u mnie, bo matkę mu zabrali. I zostawił wszystkich.

 Potem jeździłem dalej, aż do trzeciej po południu, po tej samej ulicy i skończyliśmy aż pod numerem 110 i pojechaliśmy do placu zbornego na Widok. Tym dwóm starszym kobietom kazał gestapowiec iść pod mur i gdy podjechaliśmy troszkę bliżej, on mówi do mnie: “Masz siekierę i utnij im głowy”. Ja zacząłem go błagać, że nie potrafię, że ja potrafię tylko jeździć końmi, a nie umiem nawet drzewa rąbać. On się roześmiał, wyciągnął rewolwer i zastrzelił je.

 Pojechaliśmy znowu na plac zborny. Tam były same rodziny. Niektóre po pięcioro dzieci, sami znajomi, a każdy wołał do mnie: “Panie Izaak, pozdrów pan moją żonę”, inny wołał: “Pozdrów moją mamusię, męża, itd.” Ja kiwałem tylko głową, a nic nie mogłem mówić. Niektórzy klękali też z pieczątkami i prosili, że mają pieczątki. Tych ustawiono osobno i gestapowiec kazał zaprowadzić ich na urząd gestapo, dla zbadania pieczątek, bo mówiono, że były już fałszowane pieczątki. Resztę zaprowadzono do szkoły Czackiego. Następnie odwiozłem tego gestapowca do miasta na Gestapo. Później pojechałem na Judenrat i zameldowałem, że jeździłem tyle i tyle godzin z tym i z tym. Stało pod Judenratem trzynaście dorożek. Przyszedł Rummelmann do Judenratu, był tam chwilę u prezesa i kazał sobie podać dorożkę. Komendant Bienenstock mnie wybrał, bo mój koń i mój powóz były najlepsze. Jechałem z Rummelmanem dwie godziny, na co tenże wystawił mi kartkę, żeby mi Judenrat zapłacił. Jechał z nami OD Horowitz i on siedział przy mnie na koźle i niósł teczkę Rummelmana.

 Rummelmann zamówił mnie na sobotę, na godzinę 8.30. Tego OD też, pod Gestapo. Wtedy jechaliśmy odpieczętowywać mieszkania tych Żydów, którzy mieli pieczątki, ale nie było ich w domu, bo byli  wtedy w gminie. Jeździliśmy tak przez cały dzień, według listy prezesa Judenratu Volkmana. Wtedy była w Judenracie rejestracja do pracy tych, którzy pracowali w firmach, a nie dostali pieczątek, a prócz tego rejestrowano do pracy nowych ludzi. Prezes też wystawił listę, że są mu potrzebni lekarze, dorożkarze, malarze i inni robotnicy. Zebrał wtedy meldekarty i pojechał na Gestapo do Rummelmana po pieczątki. Ja go wiozłem, Rummelmann dał trochę pieczątek. Wszystkim dorożkarzom też dał pieczątki.

 W poniedziałek znowu zaczął się dalszy ciąg wysiedlania. Na ulicę Widok już prawie nie zachodzili, bo nie było po co.

Siedziałem w domu cały dzień. Wciąż słyszałem strzały, gdyż od mojego domu nie było daleko do cmentarza. Poszedłem na strych, wyciągnąłem dachówki i wszystko widziałem, co się działo na cmentarzu. W dniu tym było o wiele mniej zabitych, niż w pierwszym dniu wysiedlania. Wtedy prowadzili wszystkich na Rynek, tam wybierali mocnych, silnych i młodych ludzi - dawali im pieczątki i kazali ustawić się osobno. Wieczorem odprowadzili transport na stację do wagonów.

Wozy jeździły, zbierały z całego miasta trupy, a tym, którzy mieli pieczątki, kazali wracać do domu.

Na cmentarzu pracowano całą noc. Zaprowadzono tam bowiem elektrykę. Wożono całą noc z Judenratu na cmentarz wódkę, kiełbasę, papierosy, piwo i Schupo jadł i pił przy strzelaniu i grzebaniu. Grzebali też Żydzi wyznaczeni z Judenratu, a tych, którzy nie mieli już siły dłużej grzebać, strzelano. Niektóry pijany SS brał kilku Żydów i robił z nimi gimnastykę. Kazał im biegać wśród pomników tam i z powrotem. Kazał im się wspinać na drzewa cmentarne i na wysokie pomniki, a później ich strzelał.

To wszystko widziałem z dachu mojego domu. 

W getcie zrobił się popłoch. Gdy stałem przy bramie Judenratu, stał tam też OD Teitelbaum, Żyd wysiedlony z Niemiec. Inny OD, jakaś Polka, i jedna Żydówka w żałobie wyszli poza getto. Za chwilę zadzwonił po mnie gestapowiec Jeck, i pojechałem z nim na stację - tam złapał na stacji tę Żydówkę i Polkę, przywiózł je do getta, zaprowadził do prezesa, pytał kto je wypuścił, a jedna z nich powiedziała, że nie zna nazwiska tych OD. Przyjechał Rummelmann i wydał rozkaz, że za pół godziny wszyscy OD mają być w getcie. Po pół godzinie przyjechali znowu Jeck i Rummelmann i kazał zebrać OD za pięć minut na podwórzu Judenratu. Zapytał się od razu: “Kto tu miał służbę w bramie o godzinie jedenastej?”. Dyżurny skontrolował w książce i powiedział, że OD Teitelbaum ten z Niemiec, bo był drugi o takim nazwisku, ale z Polski. Zapytał go Rummelmann, czy wypuścił tę panią poza getto, odpowiedział, że tak. Zapytany dlaczego, odrzekł, że szły z jakimś OD więc wypuścił. Zapytano się go więc, kim był ten drugi, który je wyprowadził. Pokazał więc na drugiego, który nazywał się Krieger. Rummelmann kazał więc całej czwórce się odwrócić, a reszcie OD rozejść się. Gdy się rozeszli, od razu te dwie kobiety i dwóch OD zastrzelił.

Ja musiałem odwieźć wtedy trupy na cmentarz. Z wozu ciekła krew na całą drogę.

 Jeszcze przedtem, podczas przesłuchania pytał się Rummelmann tej kobiety Żydówki, czemu uciekła z getta. Odpowiedziała, że słyszała, iż ma być wysiedlenie. Wtedy on rzekł, że wysiedlenia żadnego nie będzie, ale za to, że wy - Żydzi sami robicie popłoch – to kara.

Na drugi dzień, mimo wszystko, popłoch się zwiększał. Mówiono coraz więcej o wysiedleniu. Mój furman odwiózł Rummelmana o godzinie 7.30 wieczór do domu i prosił go o Bezugsschein, że będzie mógł przyjechać po niego jak zwykle, bo wie, że będzie wysiedlenie i nie pozwolą mu getta opuścić. Wtedy Rummelmann śmiał się, ale w końcu się rozgniewał, i powiedział, że żadnego wysiedlenia nie będzie, że Żydzi są mądrzejsi od niego, i więcej wiedzą, bo on o niczem nie wie i żadnego wysiedlenia nie będzie.

 We wtorek znowu jeździłem z Rummelmanem, znowu jeździliśmy odpieczętowywać mieszkania. Do którego mieszkania wszedł, przeglądał rzeczy, sukno, dobre ubrania, złoto i pieniądze i zbierał to do walizki. Woziliśmy to do jego biura, ja zanosiłem i wkładałem do jego biurka. Gdzie trafił na podwórzu jakiegoś Żyda, legitymował go, a który nie miał pieczątki, strzelał go na miejscu.

Gdy po ulicy z nim jeździłem, a który Żyd mu się nie ukłonił, kazał mi stanąć, przywoływał Żyda, legitymował go, a gdy ten nie miał pieczątki strzelał go, a gdy miał pieczątkę, pytał się, dlaczego się nie kłania. Gdy Żyd odpowiedział, że go nie zauważył, brał ode mnie biczysko, odwracał drugim końcem i tak długo bił po głowie, aż się krew lała. Tak było przez jakiś czas. Później, gdy się to rozeszło pomiędzy Żydami, rozpoznawali już mojego konia z daleka, i albo prędko się chowali, albo kłaniali się aż do ziemi.

 Nad ranem przyszła do mnie bratowa z dziećmi, bo wiedziała że mam kryjówkę nad stajnią. Było tam już czterdzieści osób i bratowej było za duszno. Zeszła z powrotem i poszła do męża tam, gdzie się ukrył. Tam była bardzo dobra kryjówka w piwnicy, z której było drugie wyjście. Drzwi były zamaskowane drzewem i węglem. Do pierwszej piwnicy napuszczono dużo wody, tak, że zakryła wszystko. Nikt by tam nie odkrył niczego i byli bardzo bezpieczni. A więc wszyscy moi, którzy nie mieli pieczątek, ukryli się. Ja zbierałem się do wyjazdu na plac.

Wtem przybiegł ktoś do domu i wołał, że na placu dają pieczątki dodatkowo młodym ludziom i że już kilku pieczątki otrzymało. Jeden z mojego bunkra też wyleciał na plac i dostał pieczątkę. Nazywał się Wolf Luksemberg. Stałem wtedy w dorożce na Placu Magdeburskim, gdy ten Luksemberg podbiegł do mnie i pokazał, że ma pieczątkę i pobiegł do domu ukryć się.

Miałem w tym bunkrze siostrę, dwuletnią córeczkę i szwagra. Szwagier też wybiegł z bunkra, gdyż był młody i zdrowy i pobiegł na plac. Zrobił się popłoch, nadbiegło dużo ludzi, bo każdy chciał mieć pieczątkę, a wówczas gestapowcy, którzy siedzieli przy sobie na środku placu, kazali wszystkim klękać do wysiedlenia. Było już na placu kilka tysięcy ludzi, klęczeli głowami do ziemi, a który podniósł głowę był bity do nieprzytomności. Od czasu do czasu niektóry z klęczących wstawał, podbiegał do stołu i udawało mu się dostać pieczątkę. Mój szwagier też wstał, chciał dolecieć do stołu, ale jeden SS zaczął go tak bić, że go ogłuszył i zamiast lecieć z powrotem do szeregu biegł w inną stronę. Wtedy SS strzelił za nim i on upadł. Ci, którzy klęczeli, nie widzieli tego, bo musieli głowy trzymać przy ziemi. Tylko ja widziałem z góry śmierć swojego szwagra, i nie mogłem mu nic pomóc.

 We czwartek, w trzeci dzień wysiedlenia w Tarnowie, znowu nie wolno było Żydom wychodzić na ulicę. Siedziałem cały dzień w domu. Co parę minut przychodził SS z OD i legitymowali, czy się ma pieczątki. W tym dniu było o wiele więcej trupów niż w dniu drugim. W tym dniu wozili starców i dzieci do Zbylitowskiej Góry, w pobliże majątku Żaby, za klasztorem. Tam Baudienści kopali doły. Na drugi dzień opowiadali okoliczni gospodarze, iż widzieli, jak żywe dzieci wrzucano do dołów, a za dziećmi wrzucano granaty, a potem zasypywano ziemią. Wszyscy - dzieci i starzy - musieli rozebrać się do naga. Starych strzelali z karabinów maszynowych.

 W piątek rano przyjechałem pod Judenrat. Przybiegł zastępca komendanta OD Wasserman, oraz urzędniczka Leiblowa z pakunkiem dla ojca, który dzień przedtem był wysiedlony. Grupa, w której się znajdował, była umieszczona jeszcze na Piaskówce, w barakach przy strzelnicy. Pojechałem tam, ale w międzyczasie już wywieziono wszystkich w niewiadomym kierunku, i nikogo nie zastałem.

Z powrotem wróciłem pod Judenrat. Tu zbierano ludzi, by posłać ich na cmentarz. Trzeba było zmienić grabarzy, którzy byli już bardzo zmęczeni, a prezes bał się, że gdy opadną z sił, zostaną rozstrzelani. Pojechałem tam z OD meldować, że przychodzą inni ludzie. Nie chcieli ich przyjąć, bo mówili, że tylko jeszcze jedna godzina roboty. Skończyli robotę, wyprowadzili grabarzy do szkoły Czackiego, by ich wysiedlić. Pojechał tam jednak prezes i wyprosił ich zwolnienie. Tak zakończyło się pierwsze wysiedlenie. Mówiono, że na wysiedlenie poszło wówczas w niewiadomym kierunku sześć tysięcy, a na miejscu zabito dwanaście tysięcy Żydów.


Ciąg dalszy - w kolejnym wpisie