Poszukujemy - Odkrywamy

Poszukujemy - Odkrywamy

piątek, 22 sierpnia 2025

Likwidacja getta w Tarnowie. Ostatnie dni

W dwa dni później odbyła się nowa rejestracja Żydów. Niemcy znów przyjmowali Żydów do pracy i odsyłali do szkoły imienia Czackiego, do pracy przy porządkowaniu szkoły, do prania różnej bielizny, garderoby. Jednym słowem urządzono w tej szkole warsztaty pracy, szycia, sortowania itd.

 Na trzeci dzień przyszedł do Judenratu Rummelmann i zażądał od prezesa Vollkmana dostarczenia czterech powozów dla Niemców. Volkman wyznaczył mnie do zebrania odpowiedniej ilości dorożek i karet, żeby miał Rummelmann z czego wybierać. Zlecił mi jednak przy tej sposobności, bym swoje dorożki ukrył, gdyż ja mam najlepsze.

Na wyznaczone miejsce pod Judenratem zebrało się nas z powozami siedmiu. Ja, brat Chaum, kuzyn Izaak, Weiser Izaak, Westreich Salomon, i mój furman Ulisz Tiefenbraun.

Nadszedł Rummelmann z jakimś Obersturmführerem z obozu w Pustkowie i zobaczywszy brata i kuzyna chciał ich zastrzelić, gdyż nie mieli pieczątki, ale kiedy Rummelmann otwierał futerał z rewolwerem nadszedł Volkman i wytłumaczył Rummelmanowi, że ci dwaj Żydzi nie ukrywali się, lecz byli cały czas zajęci pracą, tak że nie mieli czasu iść na wysiedlenie. Wobec tego Rummelmann dał im dodatkowo pieczątki na pozostanie. Następnie ów Oberstumführer z Pustkowa wybrał sobie cztery co lepsze powozy i karetę, kazał załadować na auta ciężarowe i odjechał.

Tymczasem Rummelmann znów jeździł moją dorożką, którą powoził mój furman. Jeździł po domach i zabierał sobie rzeczy. Raz przyjechał na ulicę Jasną, do flaczarni, gdzie w szopie ukryte były nowe meble i nowa dorożka, będąca własnością niejakiego Wernera. Z polecenia Rummelmana musiał mój furman zabrać tę dorożkę, ja zaś musiałem postarać się o jej oczyszczenie i zaopatrzenie napisem “Sichpo”- Sicherheitzpolizei i tę dorożkę stale od tego czasu używał Rummelmann.



Przez okres jakichś dwóch czy trzech tygodni gestapowcy ciągle legitymowali napotkanych Żydów, a u którego stwierdzili brak odpowiedniej pieczątki, zatrzymywali go w gminie na podwórzu do dyspozycji Rummelmana, a ten przyjeżdżał po kilka razy przed gminę, najczęściej przed południem i około godziny szóstej. A gdyśmy go z dala zauważali, to zawczasu zaprzęgaliśmy konie do wozu, gdyż wiedzieliśmy że będziemy odwozić zwłoki. Rummelmann bowiem trzymanych do jego dyspozycji Żydów zabijał.

Rozmaita ilość tych ludzi była rozstrzeliwana przez Rummelmana. Mniej więcej codziennie od ośmiu do dziesięciu.

 Jednego razu nadjechał Rummelmann w czasie, gdy z getta wychodzili Żydzi do pracy. Zatrzymał wszystkich na placu i odczytał z listy, nie wiem przez kogo mu dostarczonej, nazwiska czterech osobników i oznajmił, że ponieważ nie byli przez kilka dni przy pracy w Montanie, wobec tego musi ich zastrzelić, co też uczynił.

Nazwa Montana odnosiła się do kolejowego przedsiębiorstwa niemieckiego.

 W tym czasie rozchodziły się pogłoski o nowym wysiedleniu. Ludzie więc siedzieli po bunkrach i kryjówkach, aż nagle, 15 listopada, w dniu niedzielnym, rozpoczęło się wysiedlenie. Rozpoczęło się ono w ten sposób, że polecono wszystkim o godzinie szóstej rano wyjść do pracy. Zaraz o tej godzinie nadeszli gestapowcy. Otoczyli całe getto i nie pozwolili wyjść z getta nikomu, a kto się tam znajdował - zabierali na wysiedlenie. Ponieważ jednak Rummelmanowi ilość przytrzymywanych Żydów wydawała się za mała, przeto polecił on służbie porządkowej uzupełnić kontyngent do 2500 ludzi, wobec czego żydowska służba porządkowa chodziła po domach, a nawet fabrykach, i stamtąd zabierała takich, którzy mieli tzw. Trzecie Pieczątki. Tak zebranymi uzupełnili kontyngent. Odstawiono ich wówczas na stację kolejową, co trwało do godziny czwartej.

Ja byłem wprawdzie wówczas w gettcie, ale zatrudniony wożeniem gestapowców przechodziłem męki, chociaż miałem przy sobie córeczkę, ale żona i bratanek byli zajęci, każde gdzie indziej, i obawiałem się czy ich przypadkiem nie spotkał los wysiedlenia. Wykorzystałem też moment otwarcia bramy getta dla wyjeżdżającego gestapowca i wyjechałem swoją dorożką z getta w stronę fabryki, gdzie pracowała moja żona, lecz zaraz spotkałem ją, wracającą z pracy, jak również bratanka. Żona wówczas dowiedziała się, że córeczka jest przy mnie, uratowana.

W tym dniu na strychu mojej stajni było ukrytych ze 40 osób, których jednak nie odnaleziono. Natomiast w innych miejscach znaleziono łącznie dziewiętnastu Żydów, między nimi jednego rabina, i wszystkich rozstrzelano.

 Tak skończyło się trzecie wysiedlenie.

 

Po trzecim wysiedleniu zmniejszono obszar getta do ulicy Widok 11, Starodąbrowskiej 13, Szpitalnej 12, Placu Magdeburskiego 10, pod ulicę Bożnic i Nową. Wszyscy którzy mieszkali poza tymi ulicami musieli się przenieść. Ci co pracowali, dostali mieszkania na ulicy Widok, Starodąbrowskiej, Placu Magdeburskim i Szpitalnej. Resztę ulic zajęli ci, co nie pracowali. Ta część getta, którą zajmowali pracujący, oznaczona została literą B, zaś druga część ulic - literą A. Z polecenia Rummelmana przedzielono część A wysokim płotem drewnianym, zaopatrzonym drutem kolczastym.

Ja dostałem mieszkanie przy ul. Bożnic 15, gdzie mieszkałem z córeczką, bratem i furmanem, a więc w dzielnicy A, w której mieścił się także Judenrat z Ordnugs - Dienstem, natomiast żona moja umieszczona została w części B, na Placu Magdeburskim 10, wraz z bratańcem w jednym pokoju, w którym mieściło się dziesięć osób.

W pierwszych dniach nie mogłem się widywać z żoną, ale później mogłem przejechać z jednej części getta do drugiej.

Rummelmann przyjeżdżał do getta na kontrolę i gdy raz przyjechał do dzielnicy B na plac Magdeburski i zastał w jednym domu żonę z mężem zapowiedział, że tak być nie może i na drugi dzień wydał polecenie zrobienia osobnej części getta, którą nazwał C i w tej części mieściły się same kobiety.

Kiedy następnie w jakiś czas w nocy wpadł na rewizję do części C i zastał tam mężczyznę, kazał go odstawić na dyżurkę i tam go zastrzelił.

Do czasu czwartego wysiedlenia, to jest do drugiego września 1943 r., zdarzały się ciągle rozmaite wypadki. I tak na przykład pewnego razu stałem przy ul. Bożnic i zauważyłem nadjeżdżającego Grunova z Jeckiem. Wówczas spostrzegłem, że za parkanem z jednej strony stała Żydówka, pochodząca z Nowego Sącza, nieznanego mi nazwiska, a z drugiej strony parkanu stał jakiś nieznany mi chłop. Chłop ten, jak mi opowiadał mój furman, jeżdżący z Grunovem i Jeckiem, podał owej Żydówce jakąś karteczkę. To musieli zauważyć Grunov i Jeck, gdyż podjechali do tego niego i Grunov go zastrzelił, oddając w niego cztery strzały. Przy chłopie został gestapowiec Jeck, a Grunov wjechał na podwórze domu, gdzie mieszkała owa Żydówka z dwoma córkami i zastrzelił je wszystkie trzy.

Parę dni później przyjechali do getta gestapowcy Jech i Gar w stanie pijanym i bili napotkanych Żydów, którzy spostrzegłszy to ukrywali się. Naprzeciwko stał furman z bratem, przy wozie, na który ładowali śmieci. Gdy więc furman i robotnik pracujący przy nakładaniu śmieci spostrzegli, że Gar się do nich zbliża, rzucili się do ucieczki, chcąc się ukryć w domu. Zanim zdołali się ukryć, Gar ich zastrzelił.

Wówczas to i mnie o mało nie trafiła kula, ledwo bowiem zdążyłem skręcić za mój powóz.

W parę dni później znów Grunov przyjechał do getta, zastrzelił znów Żydówkę i kazał ją wrzucić do dołu kloacznego.

Innym razem, w dzień sobotni, przyjechał Grunov z Jeckiem na ulicę Szpitalną i robiąc rewizję natrafili na dom, w którym się modliło sporo ludzi. Niektórzy z nich, zauważywszy gestapowców, zbiegli i ukryli się, lecz większa część została, między innymi i komendant służby porządkowej Bienenstock. Jego to zapytał Grunov, ilu Żydów musi być do modlitwy, a gdy Bienenstock odpowiedział, że jedenastu, wówczas Grunov odliczył jedenastu Żydów i zatrzymał ich, a pozostałym kazał odejść. Zatrzymanych zastrzelił i odszedł, a my musieliśmy zwłoki odwieźć na cmentarz.

Okazało się, że jeden z postrzelonych jest tylko ranny i żyje. Chociaż było takie ogólne zarządzenie gastapo, że w takich wypadkach powinno się gestapo zawiadomić, naczelnik Judenratu Volkman, wbrew temu zarządzeniu, polecił mi tego rannego odwieźć do szpitala, gdzie też został on uratowany. Nazwiska nie pamiętam, pochodził z Kongresówki.



Innym razem, przyjechał Grunov do Ordnugsdiensta Sperbera i pytał się go o żonę, którą, jak się później dowiedziałem, przechwycono w Zakopanem z aryjskimi dokumentami. Tego Sperbera następnie zastrzelił, po czym wszedł do jego mieszkania, gdzie mieszkał także drugi Ordnugsdienst  - Krieber, z żoną i dwojgiem dzieci. Tam znalazł u niego paręset złotych i dwa kilogramy cukru, wobec czego kazał wszystkich zamknąć na dyżurce, a gdyśmy ich pocieszali, że może dostaną tylko grzywnę, nadszedł Grunov. Na jego widok umieściliśmy żonę Kriebera z dziećmi w komórce służącej więzienia, Kriebier zaś schował się do ustępu, pod pozorem załatwienia potrzeby. Wówczas Grunov wyprowadził żonę Kriebera z synem i córeczką i zastrzelił ich, po czym udał się do Kriebera i jego też zastrzelił.

Co jakiś czas przyjeżdżali tak Grunov, Rummelman, Jeck, Ilkiv, Lieber i inni, i pod byle jakim pozorem strzelali ludzi.

Kiedyś na telefoniczne wezwanie zajechałem na ulicę Urszulańską, gdzie mieściły się biura gestapo, skąd Kastura wyprowadził dwoje młodych ludzi. Wsadził ich do dorożki, a gdy tych dwoje się pytało, czy wiezie ich na śmierć, on nie dał żadnej odpowiedzi. Po chwili wyszedł Grunov i obaj z Kasturą weszli do dorożki i na ich polecenie zawiozłem ich na żydowski cmentarz. Tam Grunov po przekroczeniu bramy wejściowej zastrzelił oboje młodych, którzy byli razem skuci za ręce.

Jednym razem telefonicznie wezwali mię Kastura i Jeck na ulicę Wałową 12, gdzie z posterunku policji granatowej wyprowadzono dwóch chłopaków, wsadzono do mojej dorożki razem z dwoma Żydami z Ordnungs - Dienstu, którzy mieli tamtych dwóch chłopaków pilnować, zaś na koźle koło mnie usadowił się Kastura - drugą zaś dorożką, którą powoził mój furman, jechał sam Jeck. Przyjechaliśmy wprost na cmentarz żydowski, a gdy zastaliśmy bramę zamkniętą, gestapowcy kazali owym młodym chłopakom żydowskim usiąść przed bramą i tam ich Jeck zastrzelił.

Później Grunov i Jeck wezwali mię na ulicę Urszulańską, gdzie z biur gestapo wyprowadzili dwoje ludzi, jakiegoś pana i panią, nawet niepodobnych do Żydów. Zawieźli ich pod bramę cmentarną, mnie kazali wracać do gminy żydowskiej, wezwać ludzi do otwarcia bramy i ewentualnego pochowania zwłok. Zaledwo jednak nawróciłem usłyszałem dwa strzały, a kiedy następnie przyjechali z gminy, znaleźli dwoje zwłok przed bramą, to jest tego pana i panią.

W drodze na cmentarz ów pan powiedział mi, że jest z Nowego Sącza, że jest krewnym Gruna, który w Tarnowie mieszka przy ulicy Brodzińskiego.


W dniu 2 września 1943 r. nad ranem mój brat miał służbę z dorożką. O godzinie trzeciej przybiegł do domu z oznajmieniem, że całe getto obstawione. Z ostrożności ubraliśmy się wszyscy, żona poszła na plac, gdzie zwykle gromadziła się przed pójściem do pracy, a ja z córeczką pozostałem. Następnie zapręągnąłem konia i stałem koło dorożki. Za chwilę wróciła żona i oznajmiła, że każdy z nas ma jeszcze godzinę czasu na przygotowanie sobie dziesięciokilowej paczki, jaką każdy może zabrać. Następnie powróciła na plac i zabrała córeczkę, która chciała z nią iść.

Po chwili nadszedł Rummelmann i Hufer – my wszyscy furmani poszliśmy do Rummelmana z zapytaniem, czy mamy zostać, czy jechać na plac. Na to odpowiedział Hufer, że nikt nie śmie zostać w gettcie, że wszyscy będą przesiedleni do Płaszowa. Potem nadszedł szef getta Blach i ten polecił nam ustawić się bez koni na ulicy Szpitalnej. Dorożkarze, którzy mieli rodziny, zabrali je ze sobą, ja zaś poszedłem sam, ponieważ córeczkę zabrała żona. Na placu każdy OD stał przed swoją grupą, trzymając tablice orientacyjne z firmą w której są zajęci, a my, dorożkarze, staliśmy z boku tej tablicy. Do każdej grupy pochodził szef krakowskiego getta zwany Goth i kiedy doszedł do naszej grupy dorożkarzy, nie widząc tablicy, zapytał Blachego, co to za ludzie. Otrzymawszy wyjaśnienie, że jesteśmy dorożkarzami, kazał Blachemu zatrzymać sobie tylu, ilu mu potrzeba. Blach wybrał nas ośmiu. Ja byłem ósmym i chciałem zabrać ze sobą jeszcze mojego brata, który był już dziewiąty z rzędu, jednak Blach go odtrącił. Nam, wybranym, polecono iść na plac fabryki Singera. Po drodze dowiedziałem się, że tam kierowano Żydów, którzy mieli pozostać. Pośpieszyłem więc na inny plac, gdzie stała żona z córeczką i zabrałem je do fabryki Singera. Stało się jednak nieszczęście, bo kiedy koło tej fabryki przechodził ów szef krakowskiego getta Goth, stała w bramie jedna Żydówka i ją Goth zapytał, co to za jedna. Otrzymawszy odpowiedź, że jest krawcową, nie spodobało mu się to, wszedł do środka, przeprowadził kontrolę i zabrał stamtąd wszystkie kobiety i kilku mężczyzn.

Zabrał więc i moją żonę z córeczką do wysiedlenia. Widząc to, chciałem i ja udać się za nimi, lecz przed bramą Goth uderzył mnie pałą w czoło między oczy tak mocno, że mnie zamroczyło.

Wówczas zamknięto bramę i ja zostałem wewnątrz. Słyszałem tylko, jak córeczka wołała, żeby iść z nimi. Kiedy następnie jeszcze kazano wystąpić wszystkim tym, którzy szyli na maszynach, wówczas moja żona wystąpiła jako taka, która szyje na maszynie. Ponieważ jednak miała ze sobą dziecko, Goth nie chciał jej zatrzymać, ale wysłał ją z dzieckiem na wysiedlenie.

Od tego czasu nie zobaczyłem już ani żony ani dziecka.

Z opowiadań jednego znajomego, niejakiego Neumana, który był w Oświęcimiu, dokąd go z Tarnowa wywieziono o jeden dzień później niż moją żonę, wiem, że w tym transporcie, w którym jechała moja żona, siedemdziesiąt procent ludzi w wagonach dojechało nieprzytomnych, a trzydzieści procent było ledwo przytomnych. Kiedy po otwarciu wagonów Niemcy zobaczyli ten stan rzeczy, obawiając się, że to jakaś zaraza, skierowali cały transport do krematorium, gdzie transport ten zagazowali i spalili.



Ja, wraz z innymi pozostawionymi w barakach fabryki Singera, dwa dni i noce, woziliśmy na stację urządzenia fabryczne. Następnie dostaliśmy polecenie zwożenia z placu zwłok zastrzelonych Żydów, a było zwłok tych około trzystu. Zwłoki te zrzucaliśmy najpierw za bramę cmentarną, a stamtąd wąskim wózkiem przewoziliśmy po dwanaście trupów w głąb cmentarza, gdzie znajdował się gestapowiec Kastura i Gar, którzy doglądali, jak Żydzi, wyznaczeni do tego celu, przeszukiwali kieszenie zmarłych i wyjmowali pieniądze, kosztowności ukryte w kieszeniach i składali przed gestapowcami. Uzbierała się tego dość znaczna kupka.

Tak się skończyło tzw. barakowanie. Z pozostałych - trzystu ludzi zostało wybranych do tzw. Raumskolonne, mającej za zadanie uprzątnięcie getta. Równocześnie Brache kazał ogłosić, że ukryci w bunkrach Żydzi mogą zgłosić się do pracy.

Nasza grupa dostała na mieszkanie trzy domy, a ci, co powychodzili z kryjówek, zostali w barakach Singera. W takiś czas tak my, jak i ci z baraków, pracowaliśmy przy porządkowaniu getta, aż pewnego dnia znów zarządzono wysiedlenie tych baraków. Zabrano wtedy około siedmiuset osób i odwieziono do Szebni koło Jasła. Z opowiadania jednego żołnierza sowieckiego, który przeszedł na służbę niemiecką, a należał do konwojujących transporty, wiem, że właśnie ten transport odstawiono do Szebni. 

W jakiś czas potem przyjechał stamtąd jeden tarnowski Żyd po prowiant dla obozu w Szebniach. Opowiadał, że z siedmiuset ludzi przywiezionych z Tarnowa pozostało w obozie stu dwudziestu. Resztę zaś zaraz zawieziono do lasu, zastrzelono i tam spalono.

Później jeszcze nieraz znajdowano w getcie po kilku Żydów i tych strzelano, a my mieliśmy wozić zwłoki na cmentarz.

Jednego razu znaleziono w kryjówce pięćdziesiąt osób. Umieszczono je w piwnicy domu na Placu Magdeburskim 10, do której przez parę dni zwieziono jeszcze po kilka osób, znalezionych po innych kryjówkach, tak, że zebrano tam około stu ludzi. Następnie wyprowadzono ich na śmietnisko przy ulicy Starodąbrowskiej i tam całą tę grupę zastrzelono.

Przed tym jednak mieli się rozebrać sami. Potem Blache kazał nam przywieźć na to miejsce deski, zrobić podłogę, na której ułożono trupy, te znów nakryto drzewem i cały stos spalono. W strzelaniu tym brał udział Grunov, Rummelman, Jack i jacyś inni.

Od tego czasu zaczęto w getcie palić zwłoki, tak, że już ich nie wywożono na cmentarz żydowski.

W ten sposób zginęło w czasie mojego pobytu około pięciuset osób.

Nasza grupa wywoziła dalej z getta na stację towarową pierzyny, poduszki, kilka wagonów książek. Trwało to około cztery tygodnie. Pewnego dnia jeden furman, Pergel Schabs, który stale woził Blachego, powiedział, że będzie wysiedlenie. Puścił swojego konia i zbiegł. Nastąpił w getcie taki popłoch, że zbiegło około pięćdziesięciu osób. Kiedy Blache przyjechał do getta, musiało mu się zameldować ucieczkę, ponieważ jednak było nas znacznie więcej niż trzysta osób, przeto, nie podając całej liczby zbiegłych wymieniliśmy tylko trzynaście nazwisk osób, które zbiegły, i to takich, z którymi on miał najczęściej styczność, przy czym powiedzieliśmy, że popłochu narobił jego furman.

Wówczas Blache odstawił na bok najpierw trzech woźniców, między innymi i mnie także. Byliśmy przekonani, że nas, jako towarzyszy zbiegłego, każe rozstrzelać, on jednak wybrał jeszcze sto pięćdziesiąt osób i razem z nami pozostawił w getcie, a resztę kazał wywieźć do obozu w Szebniach.

 

W parę dni później mój furman, ten który dawniej woził Rummelmana, odwioził Blachego. W drodze powrotnej do getta wręczył temu furmanowi jakiś Polak kartkę, a z jej treści wynikało, że Polak ten chce ukryć znajomego Żyda. Żyd ten został już jednak wcześniej wywieziony do Szebni. Kiedy jechałem z pierzynami na stację towarową, spotkałem tego Polaka i umówiłem z nim spotkanie w łaźni, na niedzielę. I rzeczywiście tam omówiliśmy sposób ucieczki, że mi pomoże.

Ja miałem wcześniej plecak, który on chciał od jednego gospodarza, wyrzucić z getta przez płot. Ale kiedy ten plecak z pakunkiem wyrzucałem, zauważył to stojący na straży Ukrainiec i oddał trzy strzały w górę, na alarm. Zlecieli się gestapowcy, a także i Blache i znaleźli wyrzucony przeze mnie plecak.

Ja, widząc to, wyjechałem swoim wozem pod stajnię. Przybiegł za mną kapral i wezwał do powrotu na dyżurkę. Skorzystałem z nieuwagi kaprala, i w miejscu, gdzie znalazłem się na zakręcie, podciąłem konia i puściłem go wolno, a sam zeskoczyłem z wozu i ukryłem się w pobliskiej próżnej kamienicy, gdzie w jednej ubikacji położyłem się na podłodze i przykryłem jakąś znalezioną szmatą. Kiedy tak leżałem, weszli do tej kamienicy jacyś Niemcy, a z nimi był komendant Ordnungs-Dienstu Lerner, którego poznałem po głosie, i poszukiwali mnie, jednak jakoś nie zauważyli.

Leżałem tak ukryty od rana do wieczora, po czym postanowiłem wyjść; w tym momencie nadjechali tam furmani, dawni moi towarzysze, lecz z nim był do ich pilnowania “Czubarik”, tzn. żołnierz sowiecki w służbie niemieckiej. Furmani ostrzegli mnie, dając znak, żebym się ukrył i następnie opuścił getto, bo jestem zagrożony.

Przeskoczyłem więc parkan i na szczęście spotkałem właśnie owego Polaka, który miał mnie ukryć, a ten wskazał mi kierunek i miejscowość, gdzie mam pojechać. Kupił mi bilet kolejowy, przy pomocy którego na stacji w Klikowej wsiadłem do pociągu i zajechałem do Dąbrowy, gdzie oczekiwał mnie znów inny gospodarz.

Od 9 listopada 1943 r. aż do 18 marca 1944 r. ukrywałem się u tego gospodarza. W końcu musiałem jednak go opuścić, gdyż groziło niebezpieczeństwo wykrycia. Byłem zdecydowany powrócić do Tarnowa na grób ojca, i tam oczekiwać śmierci, jednak mój gospodarz wskazał mi nieużywaną stodołę ze słomą, gdzie mogłem się ukrywać. Zalecił mi tylko ostrożność, ponieważ w pobliżu mieszkał Volksdeutscher, który zdradził już kilku Polaków. W tej stodole, o suchym chlebie i śniegu z piaskiem zamiast wody, pozostawałem do 4 kwietnia 1944 r. Potem zmieniałem kryjówki, będąc jednak ciągle pod opieką owego gospodarza.

Ukrywałem się, między innymi, wraz z kilkoma Żydami, w innej stodole, koło której przejeżdżały ciągle wojska niemieckie. Raz nawet weszli Niemcy do tej stodoły, chcąc przenocować. Usiłowali nawet wejść na górę, gdzie myśmy się znajdowali, ale nie zdołali się jednak wspiąć i pozostali na dole. Szczęśliwie uszliśmy nieszczęściu, bo nas nie zauważyli.

Tak zostałem sam, ponieważ żona i córeczka zginęły w Oświęcimiu.

 

Nim się zaczęło wysiedlenie w Tarnowie, było tu 37.000 Żydów, a po wysiedleniu i po ciągłej strzelaninie pozostało nas tylko stu pięćdziesięciu. Reszta zginęła bądź od kul, bądź też została wywieziona do różnych obozów, do Pustkowa, do Szebni, do Limanowej, a na końcu do Płaszowa, skąd już nie wrócili.  

 

Relacja Izaaka Izraela przechowywana jest w Instytucie Pamięci Narodowej w Rzeszowie

OKBZNwP o/Rzeszów. Więzienia, Getta, Obozy. Sygn. 13 str. 67-100


Zdjęcia z zasobów internetu:

- Tarnowskie centrum Edukacji

- Muzeum Okręgowe w Tarnowie

- Zbiory Marka Tomaszewskiego

- Www.deathcamps.org

- Collections.yadvaschem