Poszukujemy - Odkrywamy

Poszukujemy - Odkrywamy

piątek, 22 sierpnia 2025

Na początek...

Blog  Exploratora będzie raczej nietypowy.
Co jakiś czas pojawią się bowiem na nim informacje, które trafiły do redakcyjnego archiwum, ale z różnych przyczyn nasze zespoły badawcze już raczej nimi nie będą się zajmować.

Eksploracją zajmujemy się bowiem od wielu już lat, za nami setki przeróżnych przygód, spotkań i wyjazdów w teren i teraz, jak określił to obrazowo jeden z kolegów, jeżeli za tematem nie przemawiają sensowne dokumenty, to naszych szanownych czterech liter do samochodu, w celu weryfikacji, pakować już raczej nie będziemy.

Poza tym swego czasu Marek Dudziak, założyciel magazynu „Odkrywca”, zwrócił nam uwagę, że jest chyba lepiej kiedy temat „żyje” niż kiedy dogorywa na dnie archiwalnej szuflady…



I jeszcze kilka uwag: 
  • z oczywistych przyczyn musimy utajniać (RODO) nazwiska informatorów,
  • nie interesują nas opinie, czy ktoś uważa zdobyte przez nas informacje za prawdziwe czy nie,
  • jeżeli ktoś chce dołączyć do zabawy prosimy o kontakt mailowy: explorer@ant.biz.pl; podeślemy temat do opracowania (oczywiście inny niż te z bloga), a później zaprosimy do naszej piaskownicy.

Likwidacja getta w Tarnowie. Początki

10 grudnia 1945 r. w pomieszczeniach Sądu Okręgowego w Tarnowie spotkało się troje ludzi: kierownik tego sądu - Bronisław Maciołowski, będący jednocześnie członkiem Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, protokolantka Barbara Ferensówna i Izaak Izrael - świadek. Po przedstawieniu świadkowi ewentualnych skutków składania fałszywych zeznań (przywołano stosowne artykuły Kodeksu Postępowania Karnego) rozpoczęło się przesłuchanie.

Sędzia, w ciągu trwającej aż trzy dni procedury, nie zadał ani jednego pytania. 

Getto w Tarnowie zostało utworzone w lutym 1942 r; zlikwidowano je w pierwszych dniach września 1943 r. Na obszarze ówczesnej dzielnicy Grabówka przebywało około 40 tysięcy osób - w tym Żydzi z Austrii, Czechosłowacji i terenu III Rzeszy. W czerwcu 1942 r. 10 tysięcy ludzi zostało wywiezionych do ośrodka zagłady w Bełżcu. 7 tysięcy rozstrzelano w lasach pod Zbylitowska Górą i Skrzyszowem, 3 tysiące zamordowano na terenie cmentarza żydowskiego w samym Tarnowie. Pozostałych wywieziono do obozów pracy w Szebniach i Płaszowie, oraz do obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu.  

Sześćdziesiąt lat później, przypadkiem, zbierając materiały do całkiem innego tematu, natrafiliśmy na te zeznania. Pracując nad nim nie zauważyliśmy nawet, że czytelnia oddziału IPN w Rzeszowie powinna być już dawno zamknięta i personel nerwowo spogląda na zegarki, pobrzękując ostentacyjnie kluczami.  

Dokument jest porażający. Można zrozumieć dlaczego sędzia nie zadał ani jednego pytania...

 Początki

Nazywam się Izrael Izaak, urodzony w Tarnowie, 21 marca 1905 r. Dorożkarz, wdowiec. 

Mieszkałem przed wojną w Tarnowie przy ul. Widok 45a, we własnym domku. Powodziło mi się bardzo dobrze, miałem cztery dorożki, konie i furmanów. Nie uciekałem nigdzie z wybuchem wojny. Od pierwszej chwili stałem do dyspozycji Niemców i musiałem za darmo ich obwozić dorożkami. 

Podczas palenia dużej synagogi stałem służbowo na placu “Pod Dębem”, o dwadzieścia metrów od pożaru. Zaczęło się to nocą 9 listopada 1939 r. Wokoło bożnicy mieszkali sami Żydzi, którzy zaczęli w koszulach, boso, uciekać z domów, gdyż wydawało się, że pożar obejmie całą dzielnicę. Polacy z huty i baraków na Pogwizdowie, sama szumowina, za zgodą, wiedzą i z namowy żandarmów niemieckich wynosiła wszystko z domów. Wokół rozlegał się płacz, krzyk i lamentowanie. Pozwolono mi odwozić dzieci do rodzin, mieszkających w innych dzielnicach. Byłem świadkiem, jak żołnierze wrzucili jakiegoś uciekającego Żyda w płomienie bożnicy. Udało mu się stamtąd uciec, był poparzony, palił się. Od tego czasu żyliśmy w ciągłym strachu. 



Najpierw przyjechał oddział gestapo na powiat. Wyszli na ulicę i bili każdego napotkanego Żyda. Na pytanie, dlaczego to robią, odpowiadali: “Czemuś się nie kłaniał?”. Gdy się kłaniano - też bili. Po mieście krążyło kilka aut żandarmów. Było to o ósmej rano. Łapano każdego przechodzącego Żyda, badano, lub brano do auta. 

Dnia 24 kwietnia zatelefonowano do mnie o czwartej nad ranem, bym natychmiast przyjechał na gestapo. Gdy jechałem ulicami przez miasto, wszędzie napotykałem trupy Żydów. Spotkałem wtedy uciekającego w szlafroku dr Goldmana z Krakowa, lekarza okulistę. Uciekł spod kuli. Opowiadano, że ukrywał się później przez trzy dni w polu, na ulicy Polnej, nieprzytomny ze strachu.

Na ulicy Lwowskiej 10, Wałowej, Kopernika i w Rynku widziałem trupy Żydów w nocnej bieliźnie. Odwiozłem wtenczas potajemnie do szpitala krewnego Szyji Stuba, wysiedlonego z Bielska, który nie zmarł od razu po otrzymanym strzale. Zmarł po operacji. Było wtedy 60 zabitych. 

W maju 1942 r. zadzwonił Grunov do Judenratu po moją dorożkę, jako że była najlepsza, na godzinę jedenastą. W tym dniu bowiem przyjechał do Tarnowa gestapowiec Rummelmann, który objął dział Żydów w Tarnowie. Pojechałem pod gestapo z komendantem policji żydowskiej Bienenstockiem i czekałem do godziny dwunastej. O dwunastej nadszedł Rummelmann i Grunov. Na początek zdążyli już zastrzelić Żyda Hermana Weismana. Rozkazali trupa szybko uprzątnąć.

Wtedy cały dzień jeździłem z Grunovem i Rummelmanem. Objeżdżałem z nimi całe miasto, gdyż Grunov oprowadzał wszędzie gościa. Najpierw zajechaliśmy pod restaurację Bachla. Gdy stamtąd po dwóch godzinach  wyszli, doszli do mnie z rewolwerami i musiałem się egzaminować, czy znam ich tytuły i nazwiska. Stamtąd pojechaliśmy galopem z rewolwerem przystawionym do pleców do restauracji Sułka. Gdy stamtąd po dwóch godzinach wyszli, Grunov był już zupełnie pijany, z rewolwerem w ręce. Musiałem znowu recytować, jak się nazywa, jaką ma rangę i stamtąd znowu galopem na Limanowskiego 12, do mieszkania Żyda Stuba, gdzie mieszkał jako sublokator z kochanką. Zażądał jeden litr koniaku od Stubów w przeciągu dziesięciu minut, jeśli nie – kara śmierci. Stamtąd pojechali do fotografa Kaczarowskiego zrobić sobie zdjęcie. Grunov stale z rewolwerem przy moich plecach. Od fotografa znów do restauracji, a stamtąd do Judenratu, ale powoził już Grunow i batem bił po drodze napotkanych Żydów.

W Judenracie pobił wszystkich z Ordnungs-Dienstu (OD). Wszedł na służbówkę OD i zastawszy tam zastępcę szefa OD Wassermana, kazał mu otworzyć usta i włożył mu do ust lufę rewolweru. Następnie zbił go, zbił też Millera, pierwszego komendanta, i z miejsca zamienił ich funkcje. Szefem OD tzw. “Jedynką” został Bienenstock. Drugim zastępcą został Miller, a trzecim Wasserman.

Stąd poszli do prezesa Judenratu Volkmanna, przedstawił go Rummelmanowi, strzelając równocześnie do niego. Kula przeleciała tuż przy głowie, dziurawiąc ścianę. Rummelmann też przemówił, że to on objął “Die Judenfrage” i pokaże Żydom, co on potrafi. Stamtąd szpalerem z OD rozstawionymi co pięć kroków, poszli do restauracji Wachtla, bijąc każdego OD. U Wachtla tak Grunow pobił wszystkich, że aż rękę sobie skaleczył. Pobiegł więc naprzeciw do apteki, zrobił opatrunek, wrócił i zasiadł do ryb po żydowsku i pieczonej gęsiny. W międzyczasie kazał załadować do mojej dorożki rzeczy na przyjęcie w domu. Nanieśli więc mięsiwa, ryb, drobiu, serów, pieczywa, likieru, wódki itd. Stamtąd znów do Rachla, a stąd do SS, na ulicę Chyszowską. Tam oni zostali, a mnie posłali po szwagra Grunova - Kanna, na ulicę Nowy Świat, aby przyjechał natychmiast, lub na ósmą wieczór był na ulicy Urszulańskiej.

Wróciłem wykonawszy polecenie i zabrawszy gości z SS pojechałem na gestapo. Tu czekałem i pilnowałem rzeczy w dorożce. Z dyżurki zadzwonili do Judenratu, wzywając w dziesięciu minutach prezesa Volkmanna i zastępcę Lehrhaupta. Gdy ci przybiegli poprosiłem o zwolnienie, gdyż koń cały dzień nie jadł i był na półdziki z jazdy. Naturalnie zwolnienia nie otrzymałem, gdyż i prezes bał się o tym w ogóle mówić. Miałem tylko dostać przepustkę nocną. Zwróciłem się więc do Oberscharführera z tym samym. Zabrał wszystkie trunki i rzeczy na górę i obiecał o tem pomówić. Czekałem jeszcze godzinę. Potem, a była już godzina dziesiąta wieczór, zawiozłem ich do szefa gestapo Paltena, z dwiema kobietami. Dali mi dwa papierosy “Tryngla” i kazali jechać do domu, a za jazdę miał mi dobrze zapłacić Judenrat.


Ciąg dalszy - w kolejnym wpisie na blogu

Likwidacja getta w Tarnowie. Pierwsze wysiedlenie

Wysiedlenie zaczęło się 18 czerwca 1942 r.

Zaraz w pierwszą noc posłał po mnie prezes, bym przyjechał z wszystkimi dorożkami, i wtedy wolno było całą noc chodzić i rejestrować się w firmach. Późną nocą przyjechało gestapo pod Judenrat i obstawiło budynek. Przywieźli papiery z “Arbeitsunfähig”, i nakazali urzędnikom sporządzić listy: Arbeitsunfähing - od 50 do 60 lat i od 12 do 13, i osobno ludzie ponad 60 lat. Żona i dzieci do lat 13 należały do tej samej kategorii co mąż; nad ranem OD zanosiło karty wysiedlenia i odbierało meldekarty. Później każdy OD dostawał jedną ulicę, tam zbierał wszystkich idących na wysiedlenie i prowadził całą grupę na Rynek, gdzie oddawał ich w ręce gestapo.



Pierwszą noc jeździłem do 7.30 rano. Rano spałem przy ul. Legionów, przy firmie Lanego; czekałem na brata, który tam był kierownikiem i chciałem tam zarejestrować żonę, jako pracującą, ponieważ z zawodu była krawcową.

Mogłem wtedy zarobić dużo pieniędzy, ale nie chciałem. Przyszedł wtedy stary rabin Josef Chaim Teitelbaum z córką. Miał iść po pieczątkę na gestapo, ponieważ był rabinem rządowym i należał do Judenratu. Chciał mi zapłacić bardzo dużo, ale nie chciałem od niego pieniędzy i zawiozłem go bez pieniędzy. Powiedział mi wtedy “Bóg Ci to wynagrodzi”. Stamtąd pojechałem wprost do domu, puściłem konia do stajni i o ósmej miałem jak i wszyscy stawić się do szkoły Czackiego po pieczątki. Pobiegłem pod szkołę Czackiego, stało tam kilka tysięcy ludzi w kolejce, w salach siedzieli gestapowcy. Wszystkie drzwi, z cudu tego rabina,  stały jednak przede mną otwarte. Wszedłem prosto, mimo, że inni stali w kolejce, ja przechodziłem i nikt nic nie mówił. Wszedłem do sali i tam siedział Sturmführer Rummelmann. Doszedłem do stołu z meldkartą, a on mi się pyta “Was für ein Beruf?”. Odpowiedziałem mu: “Kutscher”, mówię, że w zeszłym tygodniu jeździłem z nim cały dzień, a on na to “Mensch, hast du Glück” i dał mi od razu pieczątkę. Spytał się kogo mam jeszcze, a gdy mu powiedziałem, że mam żonę i córeczkę, kazał im też dać pieczątki. Nie wiedziałem nawet, czy to dobra pieczęć czy zła, bo to było pierwszy raz, kiedy dawano podwójne pieczątki - ja dostałem okrągłą pieczątkę. Dopiero po drodze spotkałem OD i on mi powiedział, że prezes i urzędnicy Judenratu dostali takie same, i że to jest dobra pieczątka.

O godzinie 8.30 byłem już z powrotem w domu.

O godzinie 9.00 przybiegł do mnie OD, że mam natychmiast jechać do prezesa. Po dwóch dniach i dwóch nocach jazdy, musiałem jechać dalej. Jeździłem cały dzień i całą noc, a o czwartej nad ranem otoczyli Judenrat. Przyszedł też OD Mendlaufer i mówi: “Izaak, ty tutaj? Ty masz wysiedlenie, ja byłem u ciebie w domu, zawiadomiłem żonę i macie pójść, oddaj meldkartę”. Ja mu nie chciałem jej dać. Przyszedł OD Keller i mówi: “Izaak nie stawiaj się, patrz, ja jestem OD, mam pieczątkę i też mam wysiedlenie”. Pojechałem wprost do domu, zapakowałem walizki, a konie były tak zmęczone, że nie chciały nic jeść, i o 5.30 rano zabrał nas OD razem z kilkuset innymi ludźmi. Na rogu Polnej i Widoku jechał akurat mój furman i mówi do mnie: “Panie gospodarzu, gdzie pan idzie, sam słyszałem, jak gestapowiec czytał - kto ma pieczątki, ten nie idzie na wysiedlenie”. Poprosiłem o zwrot meldekarty OD, ale ten nie chciał się zgodzić, kazał mi iść na gestapo. Gdy odszedł po innych ludzi i staliśmy chwilkę na Polnej, złapałem dorożkę, wsadziłem żonę i dziecko i pojechałem na gestapo. Tam nie było nikogo. Pojechałem więc pod Judenrat, ale tam była masa ludzi. Ledwo dostałem się do Reissa i opowiedziałem mu wszystko. Reiss kazał mi wrócić, żeby mi natychmiast oddano papiery. OD nie zgodził się na to, ale go chciałem pobić, więc mi je zwrócił. Pojechałem znów pod Judenrat z żoną i córką w powozie, tudzież z walizkami. Dehrhaupt ustawiał właśnie ludzi z pieczątkami i miał z nimi pójść na Rynek, pytać się gestapo, co robić. Mnie też kazał stanąć w ogonku, ale ja nie ruszałem się od konia i powozu. W pięć minut później wrócił sam Lehrhaupt, bez ludzi. Zostali na rynku do wysiedlenia. Wtedy w budynku i na podwórzu Judenratu było kilkaset ludzi z pieczątkami i bez pieczątek. Wtem nadjechało gestapo autem, a ja stałem wtedy w sieni. Mignąłem z daleka na furmana, żeby odjechał z żoną i dzieckiem. Przyjechali po cztery dziewczęta do roboty, i kazali dać tylko takie, które miały pieczątki.

Parę minut przedtem stałem w sieni z teściem dyrektora Schippera i słyszałem jak mówili, że ci z pieczątkami będą wolni. Gdy poszli po te dziewczęta, ja stanąłem przy drzwiach i skoczyłem na aryjską dorożkę, która mię odwiozła do domu. Pół  godziny później nadjechała dorożka do sąsiada. Sąsiad przyszedł do mnie i powiedział: “Bój się Boga, co się tam dzieje, kilkaset trupów!”.



 godzinie jedenastej brat mój chciał pójść do swojej żony i dziecka, a mieszkał przy innej ulicy. Jak tylko wszedł do mieszkania nadbiegł OD Sambor i wyciągał go na plac Magdeburski z żoną i dziećmi. Całą ulicę Starodąbrowską i Dwernickiego, gdzie były baraki z największą biedotą żydowską, wygnano wtedy na kontyngent na Plac Magdeburski. Judenrat miał wtedy dostarczyć sześciuset ludzi i dostarczył najbiedniejszych. Przyszedł znajomy OD Klahr do brata i powiedział: “Co ty tu robisz? Uciekaj!”. Brat zabrał żonę i synka i uciekł do mnie. 

Resztę wtedy rozstrzelano. Nikt z tej ulicy nie został przy życiu – później brat bał się przebywać w domu, gdyż nie miał pieczątki. Zabrał mojego konia i powóz i wyjechał na miasto – tak czuł się pewniejszy.

W tym dniu nie wolno było być Żydom na ulicy. Chcieli go zastrzelić, więc uciekł z koniem i powozem na ulicę Spadzistą, do dorożkarza Wielgusa. Gospodyni bała się, że to Żyd, wzięła konie i powóz, wprowadziła na oborę, a jego wygnała. Zdjął więc bluzę, aby nie iść z opaską i przybiegł do mnie polami. O godzinie 4.30 przybiegł sąsiad Klein, rzeźnik, miał obok mnie szopę na własnej parceli, powiedział do mojej żony: “Bój się pani Boga, co się tam poniżej dzieje, idą gestapowcy z Krakowa, SS i Baudienst i strzelają każdego z pieczątką i bez, przeważnie mężczyzn”. Żona poczęła mnie prosić, abym się schował, nie chciałem, ale w końcu uległem jej prośbom i schowałem się do piwnicy. Drzwiczki od piwnicy zarzucili drzewem i ustawili leżak, który zakrywał drzwi. Gdy gestapo weszło do mieszkania, mieli wtedy opieczętować moje mieszkanie, bo ja byłem jeszcze wcześniej przeznaczony do wysiedlania i byłem na liście. Właściwie to najpierw weszli do moich lokatorów Garderów i Friedhaberów z Krakowa. Friedhaber uciekł i schował się do dołu kloaczego, a chłopak jego dziewięcioletni uciekł w pola. Trzynastoletni chłopak Garderowej ukrył się na strychu stajni. Została tylko Garderowa z siedmioletnią córeczką i Friedhaberowa. Wszedł SS do mieszkania, wyciągnął je i parę kroków za bramą zastrzelił. Weszli do drugiego mieszkania, gdzie mieszkali Dorflauferowie, też z Krakowa, ale byli już wysiedleni. Zostały dwie córki i syn. Gdy SS uzgodniło, że zostały dzieci wysiedlonych, nie zabrali rzeczy, bo byli bardzo biedni. Prawie wtedy bratowa weszła do stajni z dzieckiem, które miało półtora roku. Gdy moja córeczka widziała, że SS wchodzi do nas, zawołała: “Mamusiu, ja tu nie będę” i wbiegła do stajni. SS od razu wszedł do klozetu, potem na strych, a gestapowiec wszedł do mieszkania i powiedział do żony, że  jeżeli jest tu ktoś ukryty, to je wszystkie wystrzela, więc niech powie prawdę. Ona powiedziała, że się nikt nie ukrył. Pyta się więc żony, gdzie ja jestem. Odpowiedziała mu, że jestem furmanem i pojechałem do Judenratu. W międzyczasie SS zeszedł ze strychu, a ja leżałem pod schodami. Drzewo się przewróciło, i byłem pewny, że to usuwają drzewo. Mówię więc do brata: “Chodźmy, ostatnia nasza chwila”, wdziałem czapkę, powiedziałem: “Szalom Izrael” i chciałem wyjść. W międzyczasie gestapo legitymowało żonę o pieczątkę. Żona miała pieczątkę, przyszedł SS ze strychu i Baudienści i powiedzieli, że nie ma nikogo. Baudienści zaraz też pobiegli do szaf i chcieli rabować, a gestapo powiedziało, że nie wolno nic brać, gdyż tu wszystko w porządku. Lokatorzy pięć minut wcześniej widzieli mię w mieszkaniu i nie wiedzieli, że się ukryłem, ale gdy gestapo wróciło i pytało o mnie, też powiedzieli, że jestem Kutscherem i pracuję w Judenracie. Na szczęście nie weszli do stajni i nie zaglądali do dołu kloacznego. Odeszli od nas szczęśliwie.

 


Naprzeciw nas mieszkał krawiec Sielberman, któremu rano wysiedlono żonę i dwoje dzieci. Był schowany za szafą; wyciągnęli go zza szafy i zaczęli bić, a on wołał: “Wy katy i na was przyjdzie czas”, za nim stał jednak jeden z toporem, tylko mignął nim i uciął Silbermanowi głowę.

 W następnym domu mieszkał profesor z Krakowa, wraz z żoną i synkiem. Żona i synek mieli pieczątki. Profesora oraz jego sublokatorkę wyprowadzono pod moją furtkę i tam zarąbał ich Baudienst siekierą.

Wszyscy byli pijani. Ta kobieta sublokatorka żyła jeszcze i bardzo stękała. Usłyszał to gestapowiec, wrócił do niej i zastrzelił ją z rewolweru. Później kazał ten gestapowiec wyjść żonie profesora z synkiem - ona bardzo płakała i prosiła o życie - oglądnął, że ma pieczątkę i puścił ją. W międzyczasie koledzy, którzy jeździli dorożkami tam i z powrotem widzieli zabitego mężczyznę przed moją furtką i powiedzieli innym, że to mnie zabili i że ja nie żyję.

W następnym domu mieszkała rodzina z czworgiem dzieci. Jedna starsza córka miała pieczątkę, a ojca matkę, dwie siostry i jednego brata zabito siekierami w jej obecności. Mówiła później, że nic nie płakała, bo płakać nie mogła.

Poszli o dwa domy dalej. Tam mieszkali Waldowie – ojciec, matka, dwie siostry i brat – wszystkich zabili siekierami. Jedną siostrę, Estkę, oglądałem później - miała głowę osobno odrąbaną.

 Tak szli przez całą ulicę Widok i w każdym domu zabijali dwie do trzech osób, bez różnicy, czy się miało pieczątki czy nie. Za chwilę przyjechały platformy i zabierały wszystkie trupy.

 Później zaczęliśmy wychodzić z kryjówek. Zeszli się do mojego mieszkania, bo ich były zapieczętowane. Temu z dołu kloacznego musiałem dać się całkiem przebrać i umyć. Syn jego wrócił z pola. Wszyscy po całodniowym poście zjedli dopiero coś i położyli się u mnie spać. O 4.30 rano przybiegł Wielgus - dorożkarz, u którego był mój koń. Doniesiono mu, że mię zabito. Wołał przez okno: “Pani Izaakowa”, chciał się pytać, co robić z koniem i powozem, bo mąż został zabity. Ja otworzyłem okno, a on zawołał: “To ty żyjesz, bo tu wczoraj donieśli, że cię zabito”. Posłał mi więc powóz z parobkiem do domu.

 O ósmej rano chciałem wyjechać swoją dorożką do miasta. Gdy ujechałem ulicą parę metrów zatrzymał mnie gestapowiec krakowski, ten, który w poprzedni dzień tu mordował. Spostrzegłem, że kilka metrów dalej klęczą ludzie. Musiałem jechać z tym gestapowcem, oraz z OD Berkelhamerem i Baudienstami do każdego domu na ulicy Widok. Baudienści wchodzili do każdego mieszkania żydowskiego i wyganiali wszystkich Żydów na ulicę. Gestapowiec krakowski wszystkich legitymował. Tych, którzy mieli pieczątki ustawił po jednej stronie, a którzy nie – po drugiej. Niektórzy starsi Żydzi, którzy nie mieli pieczątek, a których ustawiono pod ścianą zaczęli odmawiać modlitwę “Widuj”. Niektórzy, a byli to krawcy, którzy pracowali dla wojska, wyszli wprost od maszyn i warsztatów i pokazywali, że są robotnikami i pracują dla wojska, ale ten gestapowiec nic się nie odzywał, tylko legitymował i ustawiał ludzi. Z kilku domów zebrał wszystkich i powiedział: “Z pieczątkami wszyscy do domu, tych bez pieczątek ustawić czwórkami”.

OD ich prowadził, Baudienści szli z tyłu, a następnie ja dorożką wiozłem gestapowca. Doszliśmy do placu na ulicy Widok. Tam musieli klęknąć wszyscy z głowami do ziemi. Pilnowało ich Schupo, a myśmy wrócili znowu na ulicę Widok w górę. Jechałem, aż kazał się zatrzymać przed domem 45. Mieszkała tam matka i córka aptekarza ze Lwowa. Matka miała lat 80, a córka 60. Wyprowadził je z domu i kazał je odprowadzić osobno na plac. Potem weszli do mojego domu - 45a. Prosiłem, że to jest mój dom, moja żona i córka. Reszta się ukryła, prócz jednego chłopca, o którego też prosiłem, że jest sam jeden i że jest u mnie, bo matkę mu zabrali. I zostawił wszystkich.

 Potem jeździłem dalej, aż do trzeciej po południu, po tej samej ulicy i skończyliśmy aż pod numerem 110 i pojechaliśmy do placu zbornego na Widok. Tym dwóm starszym kobietom kazał gestapowiec iść pod mur i gdy podjechaliśmy troszkę bliżej, on mówi do mnie: “Masz siekierę i utnij im głowy”. Ja zacząłem go błagać, że nie potrafię, że ja potrafię tylko jeździć końmi, a nie umiem nawet drzewa rąbać. On się roześmiał, wyciągnął rewolwer i zastrzelił je.

 Pojechaliśmy znowu na plac zborny. Tam były same rodziny. Niektóre po pięcioro dzieci, sami znajomi, a każdy wołał do mnie: “Panie Izaak, pozdrów pan moją żonę”, inny wołał: “Pozdrów moją mamusię, męża, itd.” Ja kiwałem tylko głową, a nic nie mogłem mówić. Niektórzy klękali też z pieczątkami i prosili, że mają pieczątki. Tych ustawiono osobno i gestapowiec kazał zaprowadzić ich na urząd gestapo, dla zbadania pieczątek, bo mówiono, że były już fałszowane pieczątki. Resztę zaprowadzono do szkoły Czackiego. Następnie odwiozłem tego gestapowca do miasta na Gestapo. Później pojechałem na Judenrat i zameldowałem, że jeździłem tyle i tyle godzin z tym i z tym. Stało pod Judenratem trzynaście dorożek. Przyszedł Rummelmann do Judenratu, był tam chwilę u prezesa i kazał sobie podać dorożkę. Komendant Bienenstock mnie wybrał, bo mój koń i mój powóz były najlepsze. Jechałem z Rummelmanem dwie godziny, na co tenże wystawił mi kartkę, żeby mi Judenrat zapłacił. Jechał z nami OD Horowitz i on siedział przy mnie na koźle i niósł teczkę Rummelmana.

 Rummelmann zamówił mnie na sobotę, na godzinę 8.30. Tego OD też, pod Gestapo. Wtedy jechaliśmy odpieczętowywać mieszkania tych Żydów, którzy mieli pieczątki, ale nie było ich w domu, bo byli  wtedy w gminie. Jeździliśmy tak przez cały dzień, według listy prezesa Judenratu Volkmana. Wtedy była w Judenracie rejestracja do pracy tych, którzy pracowali w firmach, a nie dostali pieczątek, a prócz tego rejestrowano do pracy nowych ludzi. Prezes też wystawił listę, że są mu potrzebni lekarze, dorożkarze, malarze i inni robotnicy. Zebrał wtedy meldekarty i pojechał na Gestapo do Rummelmana po pieczątki. Ja go wiozłem, Rummelmann dał trochę pieczątek. Wszystkim dorożkarzom też dał pieczątki.

 W poniedziałek znowu zaczął się dalszy ciąg wysiedlania. Na ulicę Widok już prawie nie zachodzili, bo nie było po co.

Siedziałem w domu cały dzień. Wciąż słyszałem strzały, gdyż od mojego domu nie było daleko do cmentarza. Poszedłem na strych, wyciągnąłem dachówki i wszystko widziałem, co się działo na cmentarzu. W dniu tym było o wiele mniej zabitych, niż w pierwszym dniu wysiedlania. Wtedy prowadzili wszystkich na Rynek, tam wybierali mocnych, silnych i młodych ludzi - dawali im pieczątki i kazali ustawić się osobno. Wieczorem odprowadzili transport na stację do wagonów.

Wozy jeździły, zbierały z całego miasta trupy, a tym, którzy mieli pieczątki, kazali wracać do domu.

Na cmentarzu pracowano całą noc. Zaprowadzono tam bowiem elektrykę. Wożono całą noc z Judenratu na cmentarz wódkę, kiełbasę, papierosy, piwo i Schupo jadł i pił przy strzelaniu i grzebaniu. Grzebali też Żydzi wyznaczeni z Judenratu, a tych, którzy nie mieli już siły dłużej grzebać, strzelano. Niektóry pijany SS brał kilku Żydów i robił z nimi gimnastykę. Kazał im biegać wśród pomników tam i z powrotem. Kazał im się wspinać na drzewa cmentarne i na wysokie pomniki, a później ich strzelał.

To wszystko widziałem z dachu mojego domu. 

W getcie zrobił się popłoch. Gdy stałem przy bramie Judenratu, stał tam też OD Teitelbaum, Żyd wysiedlony z Niemiec. Inny OD, jakaś Polka, i jedna Żydówka w żałobie wyszli poza getto. Za chwilę zadzwonił po mnie gestapowiec Jeck, i pojechałem z nim na stację - tam złapał na stacji tę Żydówkę i Polkę, przywiózł je do getta, zaprowadził do prezesa, pytał kto je wypuścił, a jedna z nich powiedziała, że nie zna nazwiska tych OD. Przyjechał Rummelmann i wydał rozkaz, że za pół godziny wszyscy OD mają być w getcie. Po pół godzinie przyjechali znowu Jeck i Rummelmann i kazał zebrać OD za pięć minut na podwórzu Judenratu. Zapytał się od razu: “Kto tu miał służbę w bramie o godzinie jedenastej?”. Dyżurny skontrolował w książce i powiedział, że OD Teitelbaum ten z Niemiec, bo był drugi o takim nazwisku, ale z Polski. Zapytał go Rummelmann, czy wypuścił tę panią poza getto, odpowiedział, że tak. Zapytany dlaczego, odrzekł, że szły z jakimś OD więc wypuścił. Zapytano się go więc, kim był ten drugi, który je wyprowadził. Pokazał więc na drugiego, który nazywał się Krieger. Rummelmann kazał więc całej czwórce się odwrócić, a reszcie OD rozejść się. Gdy się rozeszli, od razu te dwie kobiety i dwóch OD zastrzelił.

Ja musiałem odwieźć wtedy trupy na cmentarz. Z wozu ciekła krew na całą drogę.

 Jeszcze przedtem, podczas przesłuchania pytał się Rummelmann tej kobiety Żydówki, czemu uciekła z getta. Odpowiedziała, że słyszała, iż ma być wysiedlenie. Wtedy on rzekł, że wysiedlenia żadnego nie będzie, ale za to, że wy - Żydzi sami robicie popłoch – to kara.

Na drugi dzień, mimo wszystko, popłoch się zwiększał. Mówiono coraz więcej o wysiedleniu. Mój furman odwiózł Rummelmana o godzinie 7.30 wieczór do domu i prosił go o Bezugsschein, że będzie mógł przyjechać po niego jak zwykle, bo wie, że będzie wysiedlenie i nie pozwolą mu getta opuścić. Wtedy Rummelmann śmiał się, ale w końcu się rozgniewał, i powiedział, że żadnego wysiedlenia nie będzie, że Żydzi są mądrzejsi od niego, i więcej wiedzą, bo on o niczem nie wie i żadnego wysiedlenia nie będzie.

 We wtorek znowu jeździłem z Rummelmanem, znowu jeździliśmy odpieczętowywać mieszkania. Do którego mieszkania wszedł, przeglądał rzeczy, sukno, dobre ubrania, złoto i pieniądze i zbierał to do walizki. Woziliśmy to do jego biura, ja zanosiłem i wkładałem do jego biurka. Gdzie trafił na podwórzu jakiegoś Żyda, legitymował go, a który nie miał pieczątki, strzelał go na miejscu.

Gdy po ulicy z nim jeździłem, a który Żyd mu się nie ukłonił, kazał mi stanąć, przywoływał Żyda, legitymował go, a gdy ten nie miał pieczątki strzelał go, a gdy miał pieczątkę, pytał się, dlaczego się nie kłania. Gdy Żyd odpowiedział, że go nie zauważył, brał ode mnie biczysko, odwracał drugim końcem i tak długo bił po głowie, aż się krew lała. Tak było przez jakiś czas. Później, gdy się to rozeszło pomiędzy Żydami, rozpoznawali już mojego konia z daleka, i albo prędko się chowali, albo kłaniali się aż do ziemi.

 Nad ranem przyszła do mnie bratowa z dziećmi, bo wiedziała że mam kryjówkę nad stajnią. Było tam już czterdzieści osób i bratowej było za duszno. Zeszła z powrotem i poszła do męża tam, gdzie się ukrył. Tam była bardzo dobra kryjówka w piwnicy, z której było drugie wyjście. Drzwi były zamaskowane drzewem i węglem. Do pierwszej piwnicy napuszczono dużo wody, tak, że zakryła wszystko. Nikt by tam nie odkrył niczego i byli bardzo bezpieczni. A więc wszyscy moi, którzy nie mieli pieczątek, ukryli się. Ja zbierałem się do wyjazdu na plac.

Wtem przybiegł ktoś do domu i wołał, że na placu dają pieczątki dodatkowo młodym ludziom i że już kilku pieczątki otrzymało. Jeden z mojego bunkra też wyleciał na plac i dostał pieczątkę. Nazywał się Wolf Luksemberg. Stałem wtedy w dorożce na Placu Magdeburskim, gdy ten Luksemberg podbiegł do mnie i pokazał, że ma pieczątkę i pobiegł do domu ukryć się.

Miałem w tym bunkrze siostrę, dwuletnią córeczkę i szwagra. Szwagier też wybiegł z bunkra, gdyż był młody i zdrowy i pobiegł na plac. Zrobił się popłoch, nadbiegło dużo ludzi, bo każdy chciał mieć pieczątkę, a wówczas gestapowcy, którzy siedzieli przy sobie na środku placu, kazali wszystkim klękać do wysiedlenia. Było już na placu kilka tysięcy ludzi, klęczeli głowami do ziemi, a który podniósł głowę był bity do nieprzytomności. Od czasu do czasu niektóry z klęczących wstawał, podbiegał do stołu i udawało mu się dostać pieczątkę. Mój szwagier też wstał, chciał dolecieć do stołu, ale jeden SS zaczął go tak bić, że go ogłuszył i zamiast lecieć z powrotem do szeregu biegł w inną stronę. Wtedy SS strzelił za nim i on upadł. Ci, którzy klęczeli, nie widzieli tego, bo musieli głowy trzymać przy ziemi. Tylko ja widziałem z góry śmierć swojego szwagra, i nie mogłem mu nic pomóc.

 We czwartek, w trzeci dzień wysiedlenia w Tarnowie, znowu nie wolno było Żydom wychodzić na ulicę. Siedziałem cały dzień w domu. Co parę minut przychodził SS z OD i legitymowali, czy się ma pieczątki. W tym dniu było o wiele więcej trupów niż w dniu drugim. W tym dniu wozili starców i dzieci do Zbylitowskiej Góry, w pobliże majątku Żaby, za klasztorem. Tam Baudienści kopali doły. Na drugi dzień opowiadali okoliczni gospodarze, iż widzieli, jak żywe dzieci wrzucano do dołów, a za dziećmi wrzucano granaty, a potem zasypywano ziemią. Wszyscy - dzieci i starzy - musieli rozebrać się do naga. Starych strzelali z karabinów maszynowych.

 W piątek rano przyjechałem pod Judenrat. Przybiegł zastępca komendanta OD Wasserman, oraz urzędniczka Leiblowa z pakunkiem dla ojca, który dzień przedtem był wysiedlony. Grupa, w której się znajdował, była umieszczona jeszcze na Piaskówce, w barakach przy strzelnicy. Pojechałem tam, ale w międzyczasie już wywieziono wszystkich w niewiadomym kierunku, i nikogo nie zastałem.

Z powrotem wróciłem pod Judenrat. Tu zbierano ludzi, by posłać ich na cmentarz. Trzeba było zmienić grabarzy, którzy byli już bardzo zmęczeni, a prezes bał się, że gdy opadną z sił, zostaną rozstrzelani. Pojechałem tam z OD meldować, że przychodzą inni ludzie. Nie chcieli ich przyjąć, bo mówili, że tylko jeszcze jedna godzina roboty. Skończyli robotę, wyprowadzili grabarzy do szkoły Czackiego, by ich wysiedlić. Pojechał tam jednak prezes i wyprosił ich zwolnienie. Tak zakończyło się pierwsze wysiedlenie. Mówiono, że na wysiedlenie poszło wówczas w niewiadomym kierunku sześć tysięcy, a na miejscu zabito dwanaście tysięcy Żydów.


Ciąg dalszy - w kolejnym wpisie

Likwidacja getta w Tarnowie. Drugie wysiedlenie

 W południe przyszedł do Judenratu Oberscharführer Opperman, zagwizdał na dorożkę, a że ja tam wtedy sam byłem, gdyż prezes rano kazał wszystkim jechać do domu, zgłosiłem się do jazdy. Opperman siadł, rozmawiał jakiś czas z prezesem przy dorożce i pytał się go, czy jest zmęczony, bo wiedział, że już trzy noce nie spał. Kazał mu iść spać do domu. Prezes odpowiedział, że nie ma czasu, bo ma dużo pracy. Więc pożegnali się i prezes wrócił do biura. Doszedł komendant OD Bienenstock i rozmawiał z nim. W międzyczasie zapytał mię, wiele płacą za jeden kilo owsa na pasek. Bałem się mu odpowiedzieć, kręciłem tylko głową, a on się mię pytał jeszcze raz. Komendant Biennenstock mówi: “Mów, nie bój się”. Powiedziałem - trzy złote – normalnie na Bezugschein kosztowało 15 groszy. Dostałem przez plecy bykowcem, że mu zaraz nie powiedziałem. Odwiozłem go na gestapo.

 Na drugi dzień znowu telefonowali z gestapo po kilka dorożek. Prezes odpowiedział, że ma tylko dwie dorożki, gdyż komisarz zabronił, by więcej jeździło żydowskich dorożkarzy. Kazali natychmiast wysłać tyle, ile żądają, by były do ich dyspozycji, i od tego czasu wszyscy jeździliśmy tylko z władzami niemieckimi i żydowskimi. Innym nie wolno nas było używać.

Ja byłem do dyspozycji Rummelmana. Codziennie od ósmej do pierwszej i od trzeciej do szóstej. Gdy zaczęto nas przesiedlać do getta i ja musiałem pójść z mojego mieszkania, bo na ulicy Widok getto było tylko do numeru 39, a mój dom miał numer 45a. Mówiłem Rummelmanowi, żeby mnie zwolnił na jeden dzień - wtedy przyślę swojego furmana - bo muszę sobie mieszkanie załatwić. Zgodził się. Posłałem mu furmana, krewnego, młodego, ładnego chłopaka osiemnastoletniego, który mu się bardzo spodobał. Gdy przyjechał na obiad spytałem go, co Rummelmann na niego powiedział, ten odrzekł, że był bardzo zadowolony. Nosił mu walizki z rzeczami z lepszych mieszkań Żydów, których wysiedlono. Chłopak ten umiał dobrze po niemiecku, i Rummelmann dał mu spodnie i książkę do modlenia. Ja byłem z tego zadowolony.

Na drugi dzień znowu go wysłałem i byłem szczęśliwy, że sam nie muszę z Rummelmanem jeździć i że furman może mnie zastąpić. Od tego czasu jeździłem drugą dorożką z prezesem.

 Jakiś czas później zaczęła się w gettcie strzelanina. Co jakiś czas Rummelmann przywoził na podwórze kilkoro Żydów i tam strzelał. Gdy tylko ludzi zastrzelił, musieliśmy trupy odwozić na cmentarz. Nieraz była kłótnia, gdyż każdy z fiakrów chciał się od tej pracy zwolnić. Było to dla nas za straszne, ale wyszło takie zarządzenie, że pierwszy wolny w kolejce dorożkarz musi jechać. Po jakimś czasie powiedziałem prezesowi, że zostały wozy piekarskie, to możemy taki wóz użyć jako trupiarkę. Prezes zapytał o to gestapo. Pozwolili. Wziąłem taki wóz, przygotowało się na dwa trupy, dwie prycze, jedna nad drugą, wsuwane do wozu piekarskiego. I od tego czasu wóz ten służył do wywożenia trupów na cmentarz, który był poza obrębem getta. Jeździł zawsze jeden grabarz, jeden OD i dorożkarz, który był w kolejce. Gdyśmy widzieli z daleka, że Rummelmann jedzie z żywym człowiekiem, to my już wiedzieliśmy, co będzie dalej i zaprzęgaliśmy trupiarkę.

 


Nieraz było zamkniętych kilku Żydów w celi przy Judenracie. Zamykano ich za bądź co. Gdy Rummelmann nadjeżdżał do getta i widzieliśmy go z daleka, a było to zawsze przed pierwszą po południu, albo przed szóstą wieczór, kazaliśmy zaprzęgać trupiarkę.

Prócz tego byliśmy zajęci przewożeniem rzeczy z getta do szkoły Czackiego. Tam był Sammellager wszystkich pożydowskich rzeczy. Woziliśmy też z całego getta śmieci na ulicę Garbarską do stawu, bo nie wolno było poza getto wywozić śmieci, żeby się od nas nie rozeszła zaraza.

 Co niedzielę jechało kilka dorożek z gestapowcami do Dunajca, kąpać się. Brali żydowskie dorożki, bo ich nic nie kosztowało. Woziliśmy ich też do basenu przy strzelnicy za ogrodem strzeleckim, gdzie się kąpali i opalali. Wieczorem musieliśmy po nich przyjeżdżać i odwozić do domów. Byli tam z żonami i dziećmi.

 Tak pracowaliśmy do drugiego wysiedlenia.

 Wkrótce wytypowano starszych ludzi, chorych i takich młodych, którzy byli kalekami i musieliśmy czterema dorożkami wozić ich żywych na cmentarz. Jeździł z nami SS-man. Przez drogę wołali do mnie ludzie – powiedz pan mojej żonie, mojej córce, memu bratu, gdzie nas wiozą i po co. Ja się nawet nie oglądałem, kto do mnie woła, bo SS siedział obok mnie na koźle, więc się bałem. Wywieźliśmy na cmentarz kilkuset żywych ludzi. Podjeżdżaliśmy na nowy cmentarz, pod sam mur, i tam ludzie się schodzili. Baudienści kopali doły. Gdy powróciłem za trzecim czy czwartym razem, widziałem już rozebranych do naga ludzi, którzy leżeli pod murem już zastrzeleni, jeden na drugim, ale się jeszcze rzucali, jeszcze ciała drgały. Naprzeciw siedział na krześle gestapowiec. Baudienści stali obok i przeszukiwali ubrania zabitych. Szukali złota i pieniędzy. Ubranie kładli na jeden stos. Zebrano to później wszystko do szkoły Czackiego, gdzie sortowano.

 W jakiś czas później zaczęły chodzić po gettcie grupy żołnierzy i policjantów, i wyganiać wszystkich z domu na Plac Magdeburski. Ci z pieczątkami stali wzdłuż parkanu placu odwróceni w bok, a ci bez pieczątek, których znaleziono ukrytych, tym kazano klękać do wysiedlenia.

Zaczęli szukać ukrytych po domach ludzi. Starych, co znaleźli, zaraz zabijali, a młodych ściągali na plac.

Na podwórzu, na którym ja mieszkałem, był basen z rybami, a w nim kilkadziesiąt kilo karpi. Mieszkali też tam handlarze drobiu i było w klatkach kilkadziesiąt kur. Gdy wszedł gestapowiec szukać ludzi, zabrał sobie karpie i kury dla siebie. Gdy przyszedł na Plac Magdeburski i pokazał to swoim kolegom, zaczęli zajeżdżać autami na moje podwórze i każdy zabierał dla siebie karpie i kury.

Stałem w pobliżu i nie wiedziałem o co chodzi. Miałem tam moich wszystkich najbliższych ukrytych – żonę, dziecko, siostrę z dzieckiem, wszystkich krewnych i znajomych. Nie wiedziałem po co oni tam zjeżdżają, byłem pewny że znaleźli mój bunkier. Na podwórzu stał specjalny wóz do jazdy z Rummelmanem, o którym każdy wiedział, że należy do mnie. Już sobie wyobrażałem, że i mnie tam zawołają i wymordują nas wszystkich w tej stajni.

Tymczasem oni sobie jeździli po ryby i kury.

 W południe wszyscy musieli przejść przez plac, i ci, co mieli pieczątki, musieli pokazywać karty meldunkowe, trzymając rękę wysoko podniesioną. Kto się im nie podobał, chociaż miał pieczątkę, wyciągali go z szeregu do transportu. Ci z pieczątkami musieli iść na ulicę Starodąbrowską, a tych, którzy nie mieli, wyprowadzali na stację towarową.

W godzinę później przyszedł pod Judenrat gestapowiec Grunov i Kastura. Kazali mi jechać na ulicę Garbarską, do niejakiego krawca Rosenbauma. Przez drogę spotkali komendanta Bienenstocka i zapytali się, gdzie jest Apfelbaum, który im zawsze dostarczał najlepszych jarzyn i kur po cenie normalnej. Pytali się, czy go wysiedlono. Bienenstock nie wiedział. Wtem nadszedł właśnie Apfelbaum i Grunov niby w żarcie chciał go bić, zapytał się go, gdzie był ukryty, a ten odrzekł, że w piwnicy. Grunov odparł, że to chyba nieprawda, bo był go szukać w piwnicy. Apfelbaum miał żonę i pięcioro dzieci - Grunov powiedział mu, żeby poszedł jutro do Arbeitsamtu do Kama, który był szwagrem Grunova, aby mu dał pieczątkę dla niego, żony i dzieci. Po chwili jednak wydawało mu się, że może zajść pomyłka i mogą tego Apfelbauma wysiedlić, więc kazał Bienenstockowi wziąć karty meldunkowe Apfeulbauma i przyjść z nimi w czas rano do Arbeitsamtu.

 Pojechaliśmy potem do Rosenbauma. Zawołał go z mieszkania, wziął od niego klucze od sklepu, który był poza gettem i do którego miał dotychczas przepustkę i powiedział, że weźmie sobie stamtąd swoje ubranie, następnie rzekł: “Teraz macie już dużo miejsca, było wam ciasno, a teraz będzie przestronno”. Zastrzegł też, żeby Rosenbaum do sklepu nie wychodził, dopóki nie dostanie nowej przepustki.

Następnie odwiozłem go na gestapo.

W mieście, poza gettem, dowiedziałem się, że właściwe wysiedlenie ma się odbyć na drugi dzień, że mają szukać wszystkich kryjówek. Pojechałem prędko do domu, kazałem z kryjówki wyjść tym, którzy chcą, bo na razie było cicho. Najpierw wyciągnąłem swoją córeczkę. Pojechałem do brata, do mieszkania, w którym był tylko jeden bratanek i powiedziałem mu, że na razie jest spokój, ale jeszcze niebezpieczeństwo nie przeszło i żeby się z kryjówki nie ruszali. Następnie pobiegłem do Arbeitsamtu, tu pracowała pani Mendelbaumowa, do której miałem polecenie od Grunova by mi wydała nową kartę meldunkową dla mojej żony, na miejsce tej, która żonie zginęła. Dała mi nową kartę meldunkową.

Na tym zakończył się pierwszy dzień drugiego wysiedlania.


W nocy córeczka spała ze mną. Nie dałem jej iść do bunkra. Tam dałem ją rano, gdzie reszta spała ścieśniona jak śledzie. Jedzenia się tam nie podawało. Mieli tam chleb i wodę. Była tam też kuzynka z rocznym dzieckiem, które usypiała lekarstwem otrzymanym od lekarza. Bała się, żeby dziecko nie płakało i nie zdradziło kryjówki. Miałem tam też siostrę z dwuletnią córeczką.

Rano o 6.30 zaprzągłem konie, a że niedaleko od mojego domu był Plac Magdeburski, na którym odbywało się wysiedlenie, pojechałem po kartę meldunkową dla żony i dziecka. Na placu stał stół z krzesłem, na którym siedział sam szef gestapo Palten i kierownik Arbeitsamtu Kampf, dawali niektórym robotnikom z Montany pieczątki. Doszedłem do nich i pokazałem kartę meldunkową mojej żony i córeczki, moja była na wierzchu. Dostałem od Kampfa kopniaka, ale zacząłem prosić, że to chodzi nie o mnie, lecz żoną i córeczkę. Patlen dał mi pieczątkę dla nich, pojechałem więc szybko do domu i żonę i córeczkę wyciągnąłem z bunkra.

 Córeczka siostry bardzo płakała, i nie można jej było uspokoić i siostra musiała wyjść z bunkra, bo nie chciała wszystkich zdradzić. Weszła do otwartej szopy w której stało kilka skrzyń i siadła tam za skrzyniami. Gdy zdjąłem córeczkę, wpadło mi do głowy, że jej nie dam na plac.

Za pięć minut przyszli SS i OD zapowiadając, że wszyscy muszą wyjść na plac, a kto zostanie w domu lub się ukryje, zostanie rozstrzelany. Postanowiłem wziąć córeczkę ze sobą na kozioł, bo widziałem, jak dzień wcześniej stali ludzie na placu, w upale, cały dzień bez wody. U mnie na koźle, myślałem, będzie jej lepiej.

Zajechałem na plac z czterema dorożkami. Żona poszła na plac, siostra została w szopie i ci ukryci też.

Na placu ci bez pieczątek, który mieli iść do wysiedlenia, klęczeli na środku przed Arbeitsamtem, głowami do ziemi, pilnowali ich SS i żandarmeria. Ci, co mieli pieczątki stali wzdłuż parkanu. Od czasu do czasu musiałem wozić SS-owców po gettcie, gdzie szukali ukrytych.

 O godzinie dziesiątej stałem naprzeciw domu moich rodziców. Tam byli schowani mój brat z żoną i półtorarocznym synkiem, oraz matka bratowej z siostrami. SS stanął na moim powozie, a że to był niski domek zauważył, że coś się tam dachówka rusza. Zesztywniałem ze zgrozy. SS – owcy poszli na górę. Brat ich zauważył i skoczył na drugi strych. Stamtąd podbiegł tyłem do mojej dorożki i z płaczem żegnał się ze mną, że już teraz idzie na śmierć. Powiedziałem mu: “Nie idź, masz czas, siądź na powóz”; a on rzekł: “Patrz tam prowadzą moją żonę i dziecko.” Ja do niego: “Czekaj, może da się coś zrobić”. On siadł na koźle, a ja zeszedłem, byłem bowiem pewniejszy, gdyż miałem pieczątkę. Poszedłem do drugiego powozu, w którym siedział mój furman, ale ten nie chciał zejść, choć miał pieczątkę, bo bał się, że go i tak wysiedlą, a ja stałem z dzieckiem. Powiedziałem do niego: “Skocz do domu naprzeciw, stoi tam koń i wóz mojego kuzyna. Zaprzęgnij i jedź”. Nie chciał. Powiedział, że dziś już nie jestem gospodarzem, a on jest takim panem jak ja. Ja sam przysiadłem się do niego i pojechaliśmy po ten powóz. Nareszcie miałem swoją dorożkę. Posadziłem dziecko na koźle i czułem się trochę spokojniejszy.

 Pół godziny później wszyscy ludzie byli już na placu. SS, Baudienści i Gestapo zaczęli szukać po piwnicach opuszczonych domów. Weszli na ulicy Starodąbrowskiej 10, a był tam ukryty jakiś chory człowiek, zastrzelili go. Weszli do drugiej piwnicy, a tam znaleźli pełny magazyn ubrań, butów i bielizny. Rzeczy te należały do Judendratu. Była to odzież, która przyszła z Ameryki i była przeznaczona dla obozu w Pustkowie. Ale Judenrat nic nie dawał. Lehrhaupt wywiesił ogłoszenie, że szkoda robić podania o ubranie, bo nie ma ubrań, a tam było tysiące rzeczy. Baudienści zaraz poprzebierali się w nowe buty, bieliznę i ubrania, a resztę zawieziono naszymi dorożkami do szkoły Czackiego. Woziliśmy przez kilka godzin, kilka ton towaru.

 Przez cały czas miałem przy sobie moją córeczkę. Był straszny upał. Co chwila inny gestapowiec chciał ściągnąć dziecko z kozła. Myśleli, że chcę ją wywieźć poza getto - szkoła Czackiego była poza gettem, ale się jakoś wyprosiłem.

Kilka razy, kiedy przejeżdżałem koło żony, ta prosiła mnie o trochę wody. Jechał ze mną strasznie pijany żandarm. Gdyśmy na Starodąbrowskiej ładowali rzeczy, powiedział nam żandarm, że nas wszystkich pozabija. Furman Holzeh przyjechał z trupiarką. Miał już trzy trupy wewnątrz, a zabierał czwartego. Żandarm powiedział do niego, żeby szybko odwiózł te cztery trupy i zjawił się po nowe. Byłem pewny, że to po mnie i mojego furmana. Powiedziałem do Holzera: “Teraz ja to pomogę włożyć tego trupa, a kto pomoże za godzinę mnie położyć?”. Byłem pewny, że to już moja ostatnia godzina. Dopiero w chwilę później powiedział żandarm, że te dwa trupy leżą koło piwnicy i wówczas dopiero odetchnąłem.

Z załadowanym rzeczami kazał mi żandarm jechać, ale żebym zostawił dziecko. Nie odezwałem się na to nic, ale dziecka nie zostawiłem i szybko odjechałem. Przejeżdżałem przez plac. Przy bramie stał Oberscharführer Opermann, który wyciągnął rewolwer i chciał mnie zastrzelić, bo myślał że chcę wywieźć dziecko. Dopiero zacząłem prosić, że to moja córeczka, że ja nie mam komu jej zostawić, i wrócę z nią, bo przecież ona ma pieczątkę.

 W szkole Czackiego znosiliśmy sami towar z dorożek, był tam bardzo ciężki koc i furman chciał go sobie lepiej ustawić, aby go wziąć. Ale żandarm począł go bić tak, że upadł na ziemię skrwawiony. Córeczka moja to widziała to, ale wiedziała, że nie wolno płakać, bo ją o to prosiłem. Więc zaczęła gryźć sobie palce i mówiła do mnie: “Tatusiu ja nie płaczę. Boję się tylko o ciebie”.

 


Wróciliśmy do getta. Na placu stał mój kuzyn z pieczątką. Miał przy sobie dzieci swego brata, brat ten był ukryty, bo nie miał pieczątki, a dzieci dał jemu. Było to dwóch chłopców pięcio- i siedmioletni. Gdy jechałem po raz drugi z rzeczami do szkoły Czackiego, widziałem jak Huffer wyciągnął z szeregu kuzyna i poprowadził go trzymając za kark pięć kroków i zastrzelił.

Przyjechał furman do szkoły Czackiego za mną i powiedział mi: “Zastrzelili twojego kuzyna dlatego, że trzymał przy sobie dzieci brata. Ja się spytałem, skąd dowiedziano się, że to są dzieci brata, a nie jego. Powiedział, że Huffer przechodził koło szeregu i słyszał jak dzieci wołały do niego “Wujciu”. Podszedł do drugiego Żyda i pyta co to znaczy “Wujciu”. Objaśniono mu, że to znaczy Onkel, wtedy podszedł do mojego kuzyna a ten wyparł się i powiedział, że to są jego dzieci. Ten kazał pokazać sobie kartę meldunkową, a tam było napisane, że jest stanu wolnego i wtedy wyprowadził go z szeregu i zastrzelił.

Widziałem później te dzieci klęczące do wysiedlenia. A gdy przejeżdżałem z rzeczami do szkoły Czackiego dzieci wołały do mnie: “Wujciu, ratuj nas!”. Żona krzyczała za mną o flaszkę wody. Nie mogłem nic nikomu pomóc. 

 Było już koło południa, gdy przyjechał Rummelmann i dał wszystkim OD, i tym, którzy pracują w Judenracie rozkaz, żeby stanęli w osobnym kącie z dziećmi i całymi rodzinami. Powiedział, że jeżeli kontyngent przeznaczony do wysiedlenia się nie wypełni, to OD i cały Judenrat zostanie wysiedlony z rodzinami. Wtedy powstał na placu popłoch.

Pewna żona OD z Bielska powiedziała do Listewnika, był to Polak - gestapowiec, i do Junghansa, kierownika niemieckiej policji i do komisarza polskiej policji Łaskiego, że ona wskaże bunkier z ukrytymi ludźmi, żeby się kontyngent wypełnił. Wsiedli wszyscy na moją dorożkę i pojechaliśmy na ulicę Dębową 2. Był tam bunkier w kominie. Nikt by go nigdy nie odkrył, wyciągnęli stamtąd kilkoro ludzi i osiem trupów, bo strzelali przedtem do środka. Między nimi był tam Kluger, który był z zarządzie Judenratu. Wszyscy wyszli osmoleni.

Z bunkra obok, w drugim domu, ludzie to widzieli i sami zaczęli wyskakiwać. Dostali straszne bicie i zaprowadzono ich do klęczących na placu. Córeczka moja, która to widziała, zamknęła oczy i wciąż powtarzała: “Tatusiu, ja nie płaczę”.

 Mój furman zawiózł żandarmów na obiad. Zbili go bardzo po drodze, byli wszyscy pijani. Po drodze też zastrzelili jakiegoś Żyda ukrytego w sklepie poza gettem. Wówczas można było mieć jeszcze sklep poza gettem i chodzić do niego za przepustką. Kazano mojemu furmanowi ściągnąć z zabitego buty i kazali je sobie zabrać. Opowiadał o tym po swoim powrocie.

 OD puścili się po gettcie w poszukiwaniu bunkrów. Obiecano im, że który odda bunkier, zostanie wraz z rodziną uratowany. W tym domu, gdzie mieszkał mój brat, mieszkał również zastępca komendanta OD Wasserman, który miał 85 – letnią teściową. Żeby ją ratować wydał bunkier, w którym był mój brat i pięćdziesięciu innych ludzi. Gdy nadjechałem, zaczynali już wyprowadzać ludzi do szkoły Czackiego. Byłem szczęśliwy, bo nie przypuszczałem, że tam są mój brat i siostra.

 Pojechałem na ulicę Nową z jednym gestapowcem. Za chwilę przyjechał również mój furman z SS - owcem. Szukali bunkra. Furman opowiedział mi, że w ostatniej chwili sprowadzono do wysiedlenia mojego brata i cały jego bunkier i że ich zaprowadzono do szkoły.

 Na Placu Magdenburskim leżały malutkie dzieci. To rodzice porzucili swoje dzieci, aby siebie ratować, bo rozeszła się pogłoska, że wysiedlać będą tylko tych z dziećmi. Tych, których znaleźli w bunkrze na Nowej zastrzelili.

 Wróciliśmy z żandarmami na plac. Był już wieczór. Kazano nam, OD i ich rodzinom i pracownikom Judenratu z ich rodzinami iść do domu, ale tylko w stronę Szpitalnej. Mówili, że na drugą stronę placu nie wolno przechodzić, ani na ulice po drugiej stronie placu.

Tam był mój dom.

 Wciąż słyszałem, że będą odbierać dzieci i że będą je dziesiątkować. Widziałem, że coś jest nie w porządku. Pytałem prezesa Judenratu co się jeszcze stanie. Ale on nic nie wiedział i spuścił głowę na dół. To samo OD - na placu stali jeszcze wszyscy z pieczątkami, z dziećmi i bez. Nadjechał Rummelmann i dał rozkaz, ażeby Judenrat i OD poszli do domu. Dołączyłem się do nich z moją córeczką. Zostawiłem dorożkę bez dozoru i poszedłem.

Za chwilę przybiegli niektórzy OD, też i Weisser, do mieszkania OD Brulera. Zaczął opowiadać i zemdlał, ledwie go uratowano. Przyszli inni i też opowiadali, że wszyscy z małymi dziećmi, chociaż mają pieczątki, idą na wysiedlenie. Prócz tego dziesiątkują.

 Zląkłem się o żonę – mogła wypaść jako dziesiąta. Za chwilę ona jednak przyszła. Byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy razem, i że mamy dziecko. Gdybym nie zabrał dziecka ze sobą, byłaby ona poszła z dzieckiem na wysiedlenie.

 Pobiegłem się dowiedzieć, co z bratankiem, który teraz został sam, czy go przypadkiem nie zdziesiątkowali, ale został. Wróciłem na plac do mojej dorożki.

 Na placu już nie było ludzi, a tylko na kamieniach leżały niemowlęta w poduszkach. Podjechałem z dorożką i kazali mi te niemowlęta załadować. Zacząłem je pomału układać. Przybiegł SS-owiec i oświadczył, że jak się nie pospieszę, to mnie zastrzeli. Przybiegł ten drugi i zaczął te dzieci rzucać na doroszkę. Szybko, jedno na drugie. Jak kamienie. Nadbiegł znów inny i zaczął krzyczeć: “Człowieku co ty robisz, przecież to dzieci!”. Zacząłem się tłumaczyć, że grozi mi kula, wtedy on powiedział, żebym się nie bał, żebym to robił pomału i ostrożnie. Później stanęli dwaj SS po obu stronach dorożki i odwiozłem te dzieci do baraku na strzelnicy.

Tam czekał transport do wysiedlenia.

 


Wróciłem stamtąd i stanąłem na ulicy Nowej koło Judenratu, bo powiedzieli, że na drugą stronę, gdzie mieszkałem, już wrócić nie będzie wolno. Tam już getta nie będzie. Tylko OD wolno będzie wrócić po swoje rzeczy.

 Na placu Magdeburskim, który był granicą, trzymali służbę OD i nie przepuszczali nikogo, ani po dzieci, ani po jedzenie. Po drugiej stronie było bardzo dużo ukrytych ludzi i każdy chciał sobie rodzinę ściągnąć. Ludzie dawali OD i dorożkarzom złote zegarki, pierścionki, żeby ich rodziny poprzewozić na tę stronę. Niektórzy OD przyprowadzali, a niektórzy bali się nawet pójść po swoje rodziny.

 Ja pojechałem również. Miałem przecież tam siostrę i krewnych. Ale OD nie przepuścił mnie. Powiedział że nie może mnie przepuścić, bo go zastrzelą. Ja powiedziałem, że muszę pojechać zabrać coś do jedzenia dla konia i pojechałem. Przyjeżdżam na podwórze. Wołam, żeby wyszli z bunkra, ale nikt się nie odzywał, gdyż bali się że to policja. Poszedłem do nich i powiedziałem, że muszą stąd pójść. Getta tu nie będzie. Ale mówiłem, że gdy OD ich zobaczy, to ich weźmie na wysiedlenie.

Spytałem o siostrę. Powiedzieli, że wyszła rano, bo dziecko płakało. W międzyczasie siostra usłyszała mój głos i wyszła do mnie. Siedziała prawie cały dzień na wierzchu i Bóg ją strzegł i uchronił.

Wziąłem siostrę z dzieckiem i jeszcze kilka małych dzieci na wóz, a reszcie dałem wskazówki, gdzie stoi warta. Żeby się tamtędy przeczołgali. Przykryłem dzieci i siostrę słomą i sianem i wróciłem na ulicę Nową. Było tam puste mieszkanie na drugim piętrze po wysiedlonych. Weszliśmy tam. Tylko moja teściowa, gdy chciała wejść do mieszkania na Nowej została zauważona przez OD i zabrano ją, ponieważ była bez pieczątki. Była do dyspozycji Rummelmana.

 Mój kuzyn dorożkarz, który widział, że ja wszystkich przeprowadziłem, chciał też jechać po swoją matkę, która była ukryta po tamtej stronie w szafie. Jedna połowa szafy była otwarta, a w drugiej połowie ona siedziała na krzesełku, przykryta płaszczem. Chodzili cały dzień, szukać ukrytych, a jej nie spostrzegli. Kuzyn zaszedł do matki, wziął ją na powóz i chciał przewieźć na drugą stronę getta. Zauważył go OD Weisser, który był jego dalszym krewnym, ale ściągnął mu matkę z dorożki. Nie pomogły żadne prośby. Zamknął ją do dyspozycji Rummelmana.

 Pies mój, o którym zapomniałem i który był uwiązany na łańcuchu w moim domu, zerwał się nocą z łańcucha i odnalazł mnie na nowym mieszkaniu.

Na tym zakończył się drugi dzień drugiego wysiedlenia. 


We wrześniu 1942 r, nad ranem, musieli wszyscy Żydzi zebrać się w tej części getta, która obejmowała ulice: Szpitalną, Bożnic i Nową. Już o godzinie ósmej zeszli się gestapowcy, żandarmi, schupo itp. Polecili wszystkim Żydom obojga płci, jak i dzieciom, ustawić się w szeregach i pojedynczo przepuszczali w stronę ulicy Starodąbrowskiej, badając każdego dokumenty. A który nie miał przepustki, tego zatrzymano do wysiedlenia. Równocześnie część Niemców chodziła po domach, badając, czy wszyscy Żydzi wyszli na ulicę. Jeśli kogoś znaleźli - zabierali do wysiedlenia, a starszych nawet na miejscu strzelano.

 Ja poszedłem na ulicę Starodąbrowską, gdyż ja miałem pieczątkę, z córeczką, którą mi się udało niepostrzeżenie zabrać, gdyż właściwie dzieci zabierano na wysiedlenie.

Do południa tego dnia zabrano na wysiedlenie już kilkaset osób. Zaledwie znalazłem się w domu i chciałem się przebrać, gdy nadeszło trzech Schutzpolicjantów ze Starostwa i polecili mi wraz z moim sublokatorem Kalmanem Hirschem zabierać z sąsiedniego składu papier i przewozić do starostwa niemieckiego, przy placu Sobieskiego.

 Gdy wracaliśmy ze starostwa nadjechała kolumna około trzydziestu wozów chłopskich, na których załadowani byli Żydzi do wysiedlenia. Wieziono ich na miejsce zborne, do szkoły Czackiego. Między innymi na tych wozach zauważyliśmy synka mojego sublokatora Hirscha Kalmana, a z moich krewnych było też kilka osób, którzy z daleka dawali nam znaki pożegnania, na które my jednak nie mogliśmy reagować.

 Zaledwie wróciłem do domu, musiałem zaraz zaprzęgać konia w celu odwiezienia zwłok leżących w pobliżu, Żydówki, która zmarła  wskutek ataku.

 Pierwotnie naznaczono dzień poniedziałkowy na wywiezienie ze szkoły Czackiego Żydów przeznaczonych na wysiedlenie. Kiedy jednak wróciłem do domu, po odwiezieniu zwłok, nadbiegł mój bratanek Manak Izaak, który oznajmił, że widział z okna domu położonego naprzeciw szkoły Czackiego, iż już tego samego dnia Niemcy wyprowadzają Żydów ze szkoły na wysiedlenie. Czem prędzej tedy porwałem różne części garderoby i powiozłem na stację towarową dla moich bliskich, lecz nie pozwolono mi tej garderoby bezpośrednio do rąk moich bliskich oddać. Przypadkowo natrafiłem na znajomego żandarma niemieckiego, nazwiskiem Kosman, który mieszkał u mojego brata i któremu ten Kosman zabrał całe urządzenie domowe; i ten żandarm kazał mi z daleka rzucić w stronę wysiedlonych, trzymaną garderobę. Ja nie chciałem tego zrobić, bo wiedziałem, że w ten sposób nie dostanie się ona do ich rąk. Wobec tego Kosman kazał siebie wraz z pięcioma innymi żandarmami odwieżć ze stacji do miasta. Czterech z nich wyszło z mej dorożki przed starostwem, a Kosman w towarzystwie drugiego pojechał na ulicę Starodąbrowską 4, skąd z domu zabrali wózek dziecinny. Z załadowaną na nim walizką odwiozłem ich z powrotem na plac Sobieskiego, po czym powróciłem do domu i tu, wraz z bratankiem, płakaliśmy nad ciężkim losem naszych, którzy bez zaopatrzenia zostali zabrani w drogę. Nadjechał jednak ze stacji mój najmłodszy brat, gdzie woził jedzenie dla wysiedleńców i pocieszył nas, że oprócz własnej żony i synka widział się z drugim bratem, któremu podał pakunek z żywnością.

Tak upłynęła sobota.

Niedziela upłynęła spokojnie.

 W poniedziałek Niemcy zbierali jeszcze resztę Żydów, zwłaszcza, że z prowincji przywieźli świeżych, i tak zebranych znów odstawili na stację do wysiedlenia.

Ja musiałem wozić przy tej sposobności gestapowców na stację kolejową. Podczas tego nie zauważyłem żadnych większych ekscesów niemieckich względem Żydów. Panował tylko płacz i krzyk wysiedleńców, którzy wołali także o wodę, bo był to dzień gorący i wodę tę niektórym Żydom udało się podać wysiedlonym.

 

Na tym skończyło się drugie wysiedlenie.

Likwidacja getta w Tarnowie. Ostatnie dni

W dwa dni później odbyła się nowa rejestracja Żydów. Niemcy znów przyjmowali Żydów do pracy i odsyłali do szkoły imienia Czackiego, do pracy przy porządkowaniu szkoły, do prania różnej bielizny, garderoby. Jednym słowem urządzono w tej szkole warsztaty pracy, szycia, sortowania itd.

 Na trzeci dzień przyszedł do Judenratu Rummelmann i zażądał od prezesa Vollkmana dostarczenia czterech powozów dla Niemców. Volkman wyznaczył mnie do zebrania odpowiedniej ilości dorożek i karet, żeby miał Rummelmann z czego wybierać. Zlecił mi jednak przy tej sposobności, bym swoje dorożki ukrył, gdyż ja mam najlepsze.

Na wyznaczone miejsce pod Judenratem zebrało się nas z powozami siedmiu. Ja, brat Chaum, kuzyn Izaak, Weiser Izaak, Westreich Salomon, i mój furman Ulisz Tiefenbraun.

Nadszedł Rummelmann z jakimś Obersturmführerem z obozu w Pustkowie i zobaczywszy brata i kuzyna chciał ich zastrzelić, gdyż nie mieli pieczątki, ale kiedy Rummelmann otwierał futerał z rewolwerem nadszedł Volkman i wytłumaczył Rummelmanowi, że ci dwaj Żydzi nie ukrywali się, lecz byli cały czas zajęci pracą, tak że nie mieli czasu iść na wysiedlenie. Wobec tego Rummelmann dał im dodatkowo pieczątki na pozostanie. Następnie ów Oberstumführer z Pustkowa wybrał sobie cztery co lepsze powozy i karetę, kazał załadować na auta ciężarowe i odjechał.

Tymczasem Rummelmann znów jeździł moją dorożką, którą powoził mój furman. Jeździł po domach i zabierał sobie rzeczy. Raz przyjechał na ulicę Jasną, do flaczarni, gdzie w szopie ukryte były nowe meble i nowa dorożka, będąca własnością niejakiego Wernera. Z polecenia Rummelmana musiał mój furman zabrać tę dorożkę, ja zaś musiałem postarać się o jej oczyszczenie i zaopatrzenie napisem “Sichpo”- Sicherheitzpolizei i tę dorożkę stale od tego czasu używał Rummelmann.



Przez okres jakichś dwóch czy trzech tygodni gestapowcy ciągle legitymowali napotkanych Żydów, a u którego stwierdzili brak odpowiedniej pieczątki, zatrzymywali go w gminie na podwórzu do dyspozycji Rummelmana, a ten przyjeżdżał po kilka razy przed gminę, najczęściej przed południem i około godziny szóstej. A gdyśmy go z dala zauważali, to zawczasu zaprzęgaliśmy konie do wozu, gdyż wiedzieliśmy że będziemy odwozić zwłoki. Rummelmann bowiem trzymanych do jego dyspozycji Żydów zabijał.

Rozmaita ilość tych ludzi była rozstrzeliwana przez Rummelmana. Mniej więcej codziennie od ośmiu do dziesięciu.

 Jednego razu nadjechał Rummelmann w czasie, gdy z getta wychodzili Żydzi do pracy. Zatrzymał wszystkich na placu i odczytał z listy, nie wiem przez kogo mu dostarczonej, nazwiska czterech osobników i oznajmił, że ponieważ nie byli przez kilka dni przy pracy w Montanie, wobec tego musi ich zastrzelić, co też uczynił.

Nazwa Montana odnosiła się do kolejowego przedsiębiorstwa niemieckiego.

 W tym czasie rozchodziły się pogłoski o nowym wysiedleniu. Ludzie więc siedzieli po bunkrach i kryjówkach, aż nagle, 15 listopada, w dniu niedzielnym, rozpoczęło się wysiedlenie. Rozpoczęło się ono w ten sposób, że polecono wszystkim o godzinie szóstej rano wyjść do pracy. Zaraz o tej godzinie nadeszli gestapowcy. Otoczyli całe getto i nie pozwolili wyjść z getta nikomu, a kto się tam znajdował - zabierali na wysiedlenie. Ponieważ jednak Rummelmanowi ilość przytrzymywanych Żydów wydawała się za mała, przeto polecił on służbie porządkowej uzupełnić kontyngent do 2500 ludzi, wobec czego żydowska służba porządkowa chodziła po domach, a nawet fabrykach, i stamtąd zabierała takich, którzy mieli tzw. Trzecie Pieczątki. Tak zebranymi uzupełnili kontyngent. Odstawiono ich wówczas na stację kolejową, co trwało do godziny czwartej.

Ja byłem wprawdzie wówczas w gettcie, ale zatrudniony wożeniem gestapowców przechodziłem męki, chociaż miałem przy sobie córeczkę, ale żona i bratanek byli zajęci, każde gdzie indziej, i obawiałem się czy ich przypadkiem nie spotkał los wysiedlenia. Wykorzystałem też moment otwarcia bramy getta dla wyjeżdżającego gestapowca i wyjechałem swoją dorożką z getta w stronę fabryki, gdzie pracowała moja żona, lecz zaraz spotkałem ją, wracającą z pracy, jak również bratanka. Żona wówczas dowiedziała się, że córeczka jest przy mnie, uratowana.

W tym dniu na strychu mojej stajni było ukrytych ze 40 osób, których jednak nie odnaleziono. Natomiast w innych miejscach znaleziono łącznie dziewiętnastu Żydów, między nimi jednego rabina, i wszystkich rozstrzelano.

 Tak skończyło się trzecie wysiedlenie.

 

Po trzecim wysiedleniu zmniejszono obszar getta do ulicy Widok 11, Starodąbrowskiej 13, Szpitalnej 12, Placu Magdeburskiego 10, pod ulicę Bożnic i Nową. Wszyscy którzy mieszkali poza tymi ulicami musieli się przenieść. Ci co pracowali, dostali mieszkania na ulicy Widok, Starodąbrowskiej, Placu Magdeburskim i Szpitalnej. Resztę ulic zajęli ci, co nie pracowali. Ta część getta, którą zajmowali pracujący, oznaczona została literą B, zaś druga część ulic - literą A. Z polecenia Rummelmana przedzielono część A wysokim płotem drewnianym, zaopatrzonym drutem kolczastym.

Ja dostałem mieszkanie przy ul. Bożnic 15, gdzie mieszkałem z córeczką, bratem i furmanem, a więc w dzielnicy A, w której mieścił się także Judenrat z Ordnugs - Dienstem, natomiast żona moja umieszczona została w części B, na Placu Magdeburskim 10, wraz z bratańcem w jednym pokoju, w którym mieściło się dziesięć osób.

W pierwszych dniach nie mogłem się widywać z żoną, ale później mogłem przejechać z jednej części getta do drugiej.

Rummelmann przyjeżdżał do getta na kontrolę i gdy raz przyjechał do dzielnicy B na plac Magdeburski i zastał w jednym domu żonę z mężem zapowiedział, że tak być nie może i na drugi dzień wydał polecenie zrobienia osobnej części getta, którą nazwał C i w tej części mieściły się same kobiety.

Kiedy następnie w jakiś czas w nocy wpadł na rewizję do części C i zastał tam mężczyznę, kazał go odstawić na dyżurkę i tam go zastrzelił.

Do czasu czwartego wysiedlenia, to jest do drugiego września 1943 r., zdarzały się ciągle rozmaite wypadki. I tak na przykład pewnego razu stałem przy ul. Bożnic i zauważyłem nadjeżdżającego Grunova z Jeckiem. Wówczas spostrzegłem, że za parkanem z jednej strony stała Żydówka, pochodząca z Nowego Sącza, nieznanego mi nazwiska, a z drugiej strony parkanu stał jakiś nieznany mi chłop. Chłop ten, jak mi opowiadał mój furman, jeżdżący z Grunovem i Jeckiem, podał owej Żydówce jakąś karteczkę. To musieli zauważyć Grunov i Jeck, gdyż podjechali do tego niego i Grunov go zastrzelił, oddając w niego cztery strzały. Przy chłopie został gestapowiec Jeck, a Grunov wjechał na podwórze domu, gdzie mieszkała owa Żydówka z dwoma córkami i zastrzelił je wszystkie trzy.

Parę dni później przyjechali do getta gestapowcy Jech i Gar w stanie pijanym i bili napotkanych Żydów, którzy spostrzegłszy to ukrywali się. Naprzeciwko stał furman z bratem, przy wozie, na który ładowali śmieci. Gdy więc furman i robotnik pracujący przy nakładaniu śmieci spostrzegli, że Gar się do nich zbliża, rzucili się do ucieczki, chcąc się ukryć w domu. Zanim zdołali się ukryć, Gar ich zastrzelił.

Wówczas to i mnie o mało nie trafiła kula, ledwo bowiem zdążyłem skręcić za mój powóz.

W parę dni później znów Grunov przyjechał do getta, zastrzelił znów Żydówkę i kazał ją wrzucić do dołu kloacznego.

Innym razem, w dzień sobotni, przyjechał Grunov z Jeckiem na ulicę Szpitalną i robiąc rewizję natrafili na dom, w którym się modliło sporo ludzi. Niektórzy z nich, zauważywszy gestapowców, zbiegli i ukryli się, lecz większa część została, między innymi i komendant służby porządkowej Bienenstock. Jego to zapytał Grunov, ilu Żydów musi być do modlitwy, a gdy Bienenstock odpowiedział, że jedenastu, wówczas Grunov odliczył jedenastu Żydów i zatrzymał ich, a pozostałym kazał odejść. Zatrzymanych zastrzelił i odszedł, a my musieliśmy zwłoki odwieźć na cmentarz.

Okazało się, że jeden z postrzelonych jest tylko ranny i żyje. Chociaż było takie ogólne zarządzenie gastapo, że w takich wypadkach powinno się gestapo zawiadomić, naczelnik Judenratu Volkman, wbrew temu zarządzeniu, polecił mi tego rannego odwieźć do szpitala, gdzie też został on uratowany. Nazwiska nie pamiętam, pochodził z Kongresówki.



Innym razem, przyjechał Grunov do Ordnugsdiensta Sperbera i pytał się go o żonę, którą, jak się później dowiedziałem, przechwycono w Zakopanem z aryjskimi dokumentami. Tego Sperbera następnie zastrzelił, po czym wszedł do jego mieszkania, gdzie mieszkał także drugi Ordnugsdienst  - Krieber, z żoną i dwojgiem dzieci. Tam znalazł u niego paręset złotych i dwa kilogramy cukru, wobec czego kazał wszystkich zamknąć na dyżurce, a gdyśmy ich pocieszali, że może dostaną tylko grzywnę, nadszedł Grunov. Na jego widok umieściliśmy żonę Kriebera z dziećmi w komórce służącej więzienia, Kriebier zaś schował się do ustępu, pod pozorem załatwienia potrzeby. Wówczas Grunov wyprowadził żonę Kriebera z synem i córeczką i zastrzelił ich, po czym udał się do Kriebera i jego też zastrzelił.

Co jakiś czas przyjeżdżali tak Grunov, Rummelman, Jeck, Ilkiv, Lieber i inni, i pod byle jakim pozorem strzelali ludzi.

Kiedyś na telefoniczne wezwanie zajechałem na ulicę Urszulańską, gdzie mieściły się biura gestapo, skąd Kastura wyprowadził dwoje młodych ludzi. Wsadził ich do dorożki, a gdy tych dwoje się pytało, czy wiezie ich na śmierć, on nie dał żadnej odpowiedzi. Po chwili wyszedł Grunov i obaj z Kasturą weszli do dorożki i na ich polecenie zawiozłem ich na żydowski cmentarz. Tam Grunov po przekroczeniu bramy wejściowej zastrzelił oboje młodych, którzy byli razem skuci za ręce.

Jednym razem telefonicznie wezwali mię Kastura i Jeck na ulicę Wałową 12, gdzie z posterunku policji granatowej wyprowadzono dwóch chłopaków, wsadzono do mojej dorożki razem z dwoma Żydami z Ordnungs - Dienstu, którzy mieli tamtych dwóch chłopaków pilnować, zaś na koźle koło mnie usadowił się Kastura - drugą zaś dorożką, którą powoził mój furman, jechał sam Jeck. Przyjechaliśmy wprost na cmentarz żydowski, a gdy zastaliśmy bramę zamkniętą, gestapowcy kazali owym młodym chłopakom żydowskim usiąść przed bramą i tam ich Jeck zastrzelił.

Później Grunov i Jeck wezwali mię na ulicę Urszulańską, gdzie z biur gestapo wyprowadzili dwoje ludzi, jakiegoś pana i panią, nawet niepodobnych do Żydów. Zawieźli ich pod bramę cmentarną, mnie kazali wracać do gminy żydowskiej, wezwać ludzi do otwarcia bramy i ewentualnego pochowania zwłok. Zaledwo jednak nawróciłem usłyszałem dwa strzały, a kiedy następnie przyjechali z gminy, znaleźli dwoje zwłok przed bramą, to jest tego pana i panią.

W drodze na cmentarz ów pan powiedział mi, że jest z Nowego Sącza, że jest krewnym Gruna, który w Tarnowie mieszka przy ulicy Brodzińskiego.


W dniu 2 września 1943 r. nad ranem mój brat miał służbę z dorożką. O godzinie trzeciej przybiegł do domu z oznajmieniem, że całe getto obstawione. Z ostrożności ubraliśmy się wszyscy, żona poszła na plac, gdzie zwykle gromadziła się przed pójściem do pracy, a ja z córeczką pozostałem. Następnie zapręągnąłem konia i stałem koło dorożki. Za chwilę wróciła żona i oznajmiła, że każdy z nas ma jeszcze godzinę czasu na przygotowanie sobie dziesięciokilowej paczki, jaką każdy może zabrać. Następnie powróciła na plac i zabrała córeczkę, która chciała z nią iść.

Po chwili nadszedł Rummelmann i Hufer – my wszyscy furmani poszliśmy do Rummelmana z zapytaniem, czy mamy zostać, czy jechać na plac. Na to odpowiedział Hufer, że nikt nie śmie zostać w gettcie, że wszyscy będą przesiedleni do Płaszowa. Potem nadszedł szef getta Blach i ten polecił nam ustawić się bez koni na ulicy Szpitalnej. Dorożkarze, którzy mieli rodziny, zabrali je ze sobą, ja zaś poszedłem sam, ponieważ córeczkę zabrała żona. Na placu każdy OD stał przed swoją grupą, trzymając tablice orientacyjne z firmą w której są zajęci, a my, dorożkarze, staliśmy z boku tej tablicy. Do każdej grupy pochodził szef krakowskiego getta zwany Goth i kiedy doszedł do naszej grupy dorożkarzy, nie widząc tablicy, zapytał Blachego, co to za ludzie. Otrzymawszy wyjaśnienie, że jesteśmy dorożkarzami, kazał Blachemu zatrzymać sobie tylu, ilu mu potrzeba. Blach wybrał nas ośmiu. Ja byłem ósmym i chciałem zabrać ze sobą jeszcze mojego brata, który był już dziewiąty z rzędu, jednak Blach go odtrącił. Nam, wybranym, polecono iść na plac fabryki Singera. Po drodze dowiedziałem się, że tam kierowano Żydów, którzy mieli pozostać. Pośpieszyłem więc na inny plac, gdzie stała żona z córeczką i zabrałem je do fabryki Singera. Stało się jednak nieszczęście, bo kiedy koło tej fabryki przechodził ów szef krakowskiego getta Goth, stała w bramie jedna Żydówka i ją Goth zapytał, co to za jedna. Otrzymawszy odpowiedź, że jest krawcową, nie spodobało mu się to, wszedł do środka, przeprowadził kontrolę i zabrał stamtąd wszystkie kobiety i kilku mężczyzn.

Zabrał więc i moją żonę z córeczką do wysiedlenia. Widząc to, chciałem i ja udać się za nimi, lecz przed bramą Goth uderzył mnie pałą w czoło między oczy tak mocno, że mnie zamroczyło.

Wówczas zamknięto bramę i ja zostałem wewnątrz. Słyszałem tylko, jak córeczka wołała, żeby iść z nimi. Kiedy następnie jeszcze kazano wystąpić wszystkim tym, którzy szyli na maszynach, wówczas moja żona wystąpiła jako taka, która szyje na maszynie. Ponieważ jednak miała ze sobą dziecko, Goth nie chciał jej zatrzymać, ale wysłał ją z dzieckiem na wysiedlenie.

Od tego czasu nie zobaczyłem już ani żony ani dziecka.

Z opowiadań jednego znajomego, niejakiego Neumana, który był w Oświęcimiu, dokąd go z Tarnowa wywieziono o jeden dzień później niż moją żonę, wiem, że w tym transporcie, w którym jechała moja żona, siedemdziesiąt procent ludzi w wagonach dojechało nieprzytomnych, a trzydzieści procent było ledwo przytomnych. Kiedy po otwarciu wagonów Niemcy zobaczyli ten stan rzeczy, obawiając się, że to jakaś zaraza, skierowali cały transport do krematorium, gdzie transport ten zagazowali i spalili.



Ja, wraz z innymi pozostawionymi w barakach fabryki Singera, dwa dni i noce, woziliśmy na stację urządzenia fabryczne. Następnie dostaliśmy polecenie zwożenia z placu zwłok zastrzelonych Żydów, a było zwłok tych około trzystu. Zwłoki te zrzucaliśmy najpierw za bramę cmentarną, a stamtąd wąskim wózkiem przewoziliśmy po dwanaście trupów w głąb cmentarza, gdzie znajdował się gestapowiec Kastura i Gar, którzy doglądali, jak Żydzi, wyznaczeni do tego celu, przeszukiwali kieszenie zmarłych i wyjmowali pieniądze, kosztowności ukryte w kieszeniach i składali przed gestapowcami. Uzbierała się tego dość znaczna kupka.

Tak się skończyło tzw. barakowanie. Z pozostałych - trzystu ludzi zostało wybranych do tzw. Raumskolonne, mającej za zadanie uprzątnięcie getta. Równocześnie Brache kazał ogłosić, że ukryci w bunkrach Żydzi mogą zgłosić się do pracy.

Nasza grupa dostała na mieszkanie trzy domy, a ci, co powychodzili z kryjówek, zostali w barakach Singera. W takiś czas tak my, jak i ci z baraków, pracowaliśmy przy porządkowaniu getta, aż pewnego dnia znów zarządzono wysiedlenie tych baraków. Zabrano wtedy około siedmiuset osób i odwieziono do Szebni koło Jasła. Z opowiadania jednego żołnierza sowieckiego, który przeszedł na służbę niemiecką, a należał do konwojujących transporty, wiem, że właśnie ten transport odstawiono do Szebni. 

W jakiś czas potem przyjechał stamtąd jeden tarnowski Żyd po prowiant dla obozu w Szebniach. Opowiadał, że z siedmiuset ludzi przywiezionych z Tarnowa pozostało w obozie stu dwudziestu. Resztę zaś zaraz zawieziono do lasu, zastrzelono i tam spalono.

Później jeszcze nieraz znajdowano w getcie po kilku Żydów i tych strzelano, a my mieliśmy wozić zwłoki na cmentarz.

Jednego razu znaleziono w kryjówce pięćdziesiąt osób. Umieszczono je w piwnicy domu na Placu Magdeburskim 10, do której przez parę dni zwieziono jeszcze po kilka osób, znalezionych po innych kryjówkach, tak, że zebrano tam około stu ludzi. Następnie wyprowadzono ich na śmietnisko przy ulicy Starodąbrowskiej i tam całą tę grupę zastrzelono.

Przed tym jednak mieli się rozebrać sami. Potem Blache kazał nam przywieźć na to miejsce deski, zrobić podłogę, na której ułożono trupy, te znów nakryto drzewem i cały stos spalono. W strzelaniu tym brał udział Grunov, Rummelman, Jack i jacyś inni.

Od tego czasu zaczęto w getcie palić zwłoki, tak, że już ich nie wywożono na cmentarz żydowski.

W ten sposób zginęło w czasie mojego pobytu około pięciuset osób.

Nasza grupa wywoziła dalej z getta na stację towarową pierzyny, poduszki, kilka wagonów książek. Trwało to około cztery tygodnie. Pewnego dnia jeden furman, Pergel Schabs, który stale woził Blachego, powiedział, że będzie wysiedlenie. Puścił swojego konia i zbiegł. Nastąpił w getcie taki popłoch, że zbiegło około pięćdziesięciu osób. Kiedy Blache przyjechał do getta, musiało mu się zameldować ucieczkę, ponieważ jednak było nas znacznie więcej niż trzysta osób, przeto, nie podając całej liczby zbiegłych wymieniliśmy tylko trzynaście nazwisk osób, które zbiegły, i to takich, z którymi on miał najczęściej styczność, przy czym powiedzieliśmy, że popłochu narobił jego furman.

Wówczas Blache odstawił na bok najpierw trzech woźniców, między innymi i mnie także. Byliśmy przekonani, że nas, jako towarzyszy zbiegłego, każe rozstrzelać, on jednak wybrał jeszcze sto pięćdziesiąt osób i razem z nami pozostawił w getcie, a resztę kazał wywieźć do obozu w Szebniach.

 

W parę dni później mój furman, ten który dawniej woził Rummelmana, odwioził Blachego. W drodze powrotnej do getta wręczył temu furmanowi jakiś Polak kartkę, a z jej treści wynikało, że Polak ten chce ukryć znajomego Żyda. Żyd ten został już jednak wcześniej wywieziony do Szebni. Kiedy jechałem z pierzynami na stację towarową, spotkałem tego Polaka i umówiłem z nim spotkanie w łaźni, na niedzielę. I rzeczywiście tam omówiliśmy sposób ucieczki, że mi pomoże.

Ja miałem wcześniej plecak, który on chciał od jednego gospodarza, wyrzucić z getta przez płot. Ale kiedy ten plecak z pakunkiem wyrzucałem, zauważył to stojący na straży Ukrainiec i oddał trzy strzały w górę, na alarm. Zlecieli się gestapowcy, a także i Blache i znaleźli wyrzucony przeze mnie plecak.

Ja, widząc to, wyjechałem swoim wozem pod stajnię. Przybiegł za mną kapral i wezwał do powrotu na dyżurkę. Skorzystałem z nieuwagi kaprala, i w miejscu, gdzie znalazłem się na zakręcie, podciąłem konia i puściłem go wolno, a sam zeskoczyłem z wozu i ukryłem się w pobliskiej próżnej kamienicy, gdzie w jednej ubikacji położyłem się na podłodze i przykryłem jakąś znalezioną szmatą. Kiedy tak leżałem, weszli do tej kamienicy jacyś Niemcy, a z nimi był komendant Ordnungs-Dienstu Lerner, którego poznałem po głosie, i poszukiwali mnie, jednak jakoś nie zauważyli.

Leżałem tak ukryty od rana do wieczora, po czym postanowiłem wyjść; w tym momencie nadjechali tam furmani, dawni moi towarzysze, lecz z nim był do ich pilnowania “Czubarik”, tzn. żołnierz sowiecki w służbie niemieckiej. Furmani ostrzegli mnie, dając znak, żebym się ukrył i następnie opuścił getto, bo jestem zagrożony.

Przeskoczyłem więc parkan i na szczęście spotkałem właśnie owego Polaka, który miał mnie ukryć, a ten wskazał mi kierunek i miejscowość, gdzie mam pojechać. Kupił mi bilet kolejowy, przy pomocy którego na stacji w Klikowej wsiadłem do pociągu i zajechałem do Dąbrowy, gdzie oczekiwał mnie znów inny gospodarz.

Od 9 listopada 1943 r. aż do 18 marca 1944 r. ukrywałem się u tego gospodarza. W końcu musiałem jednak go opuścić, gdyż groziło niebezpieczeństwo wykrycia. Byłem zdecydowany powrócić do Tarnowa na grób ojca, i tam oczekiwać śmierci, jednak mój gospodarz wskazał mi nieużywaną stodołę ze słomą, gdzie mogłem się ukrywać. Zalecił mi tylko ostrożność, ponieważ w pobliżu mieszkał Volksdeutscher, który zdradził już kilku Polaków. W tej stodole, o suchym chlebie i śniegu z piaskiem zamiast wody, pozostawałem do 4 kwietnia 1944 r. Potem zmieniałem kryjówki, będąc jednak ciągle pod opieką owego gospodarza.

Ukrywałem się, między innymi, wraz z kilkoma Żydami, w innej stodole, koło której przejeżdżały ciągle wojska niemieckie. Raz nawet weszli Niemcy do tej stodoły, chcąc przenocować. Usiłowali nawet wejść na górę, gdzie myśmy się znajdowali, ale nie zdołali się jednak wspiąć i pozostali na dole. Szczęśliwie uszliśmy nieszczęściu, bo nas nie zauważyli.

Tak zostałem sam, ponieważ żona i córeczka zginęły w Oświęcimiu.

 

Nim się zaczęło wysiedlenie w Tarnowie, było tu 37.000 Żydów, a po wysiedleniu i po ciągłej strzelaninie pozostało nas tylko stu pięćdziesięciu. Reszta zginęła bądź od kul, bądź też została wywieziona do różnych obozów, do Pustkowa, do Szebni, do Limanowej, a na końcu do Płaszowa, skąd już nie wrócili.  

 

Relacja Izaaka Izraela przechowywana jest w Instytucie Pamięci Narodowej w Rzeszowie

OKBZNwP o/Rzeszów. Więzienia, Getta, Obozy. Sygn. 13 str. 67-100


Zdjęcia z zasobów internetu:

- Tarnowskie centrum Edukacji

- Muzeum Okręgowe w Tarnowie

- Zbiory Marka Tomaszewskiego

- Www.deathcamps.org

- Collections.yadvaschem